Potem, jak wyliczyłem sobie, nie widziałem ciebie przeszło rok; ale nie widzieć ciebie nie znaczyło i nie znaczy zapomnieć o tobie i o twojej usilnie przestrzeganej symetrii. Przy tym pozostały trwałe ślady w pamięci: ile razy zobaczyłem kota, szarego, czarnego czy pręgowanego, zawsze ukazywała mi się w polu widzenia mysz; ale wciąż się wahałem i byłem niezdecydowany, czy należy chronić mysz, czy też podjudzać kota do jej złapania.

Aż do lata przebywaliśmy w baterii nadbrzeżnej, rozgrywaliśmy nie kończące się zawody piłki ręcznej, tarzaliśmy się podczas niedzielnych odwiedzin mniej lub więcej zręcznie z zawsze tymi samymi dziewczętami i siostrami tych dziewcząt w nadbrzeżnych ostach wydm; tylko ja nie miałem nikogo i do dziś nie pozbyłem się nieśmiałości i ironizowania tej mojej słabości. Co działo się poza tym? Przydziały dropsów miętowych, pogadanki na temat chorób wenerycznych, przed południem „Herman i Dorota”, po południu karabin 98 K, poczta, czteroowocowa marmolada, konkurs śpiewu? – w czasie wolnym od służby pływaliśmy do naszej krypy, zastawaliśmy tam z reguły stado podrośniętych chłopców z tercji, złościliśmy się i płynąc z powrotem nie mogliśmy zrozumieć, czym nas przez trzy lata urzekał ten mewim łajnem pokryty wrak. Potem przeniesiono nas do baterii osiemdziesięcioośmiomilimetrowych – dział w Pelonken, następnie do baterii w Zigankenberg. Trzy czy cztery razy mieliśmy alarm i nasza bateria brała udział w zestrzeleniu czterosilnikowego bombowca. Wiele tygodni wykłócano się w kancelariach różnych baterii o to przypadkowe zestrzelenie – a tymczasem były dropsy, „Herman i Dorota”, oddawanie honorów przechodzącym szarżom.

Jeszcze przede mną Hotten Sonntag i Esch dostali się jako ochotnicy do Arbeitsdienst. Ja zaś, wahając się jak zwykle i nie mogąc zdecydować na wybór broni, przegapiłem termin i w lutym czterdziestego czwartego, razem z połową naszej klasy, zdałem w baraku wykładowym prawie że normalną, pokojową maturę, dostałem natychmiast powołanie do Arbeitsdienst, zostałem zwolniony ze służby pomocniczej w lotnictwie, a ponieważ miałem dobre dwa tygodnie czasu, zapragnąłem innego, pozamaturalnego potwierdzenia mojej dojrzałości – u kogóż by innego, jeśli nie u Tulli Pokriefke, która miała już szesnaście lat albo i więcej i dopuszczała do siebie prawie każdego, kto miał ochotę; ale nie poszczęściło mi się i z siostrą Hottena Sonntaga nie doszedłem również do ładu. W tym stanie rzeczy – pocieszały mnie tylko listy jednej z moich kuzynek, która wskutek bombardowania straciła dach nad głową i została ewakuowana wraz z rodziną na Śląsk – złożyłem pożegnalną wizytę księdzu Guzewski emu, obiecałem mu służyć jako ministrant w czasie przyszłych urlopów frontowych, dostałem poza nowym mszalikiem mały metalowy krucyfiks – specjalne wykonanie dla powołanych do wojska katolików i w drodze powrotnej, na rogu Bärenweg i Osterzeile, spotkałem ciotkę Mahlkego, która na ulicy używała okularów o grubych szkłach i której nie udało mi się wyminąć.

Zanim jeszcze przywitaliśmy się, zaczęła pytlować po wiejsku, rozwlekle, a zarazem szybko. Kiedy zbliżali się do nas przechodnie, łapała mnie za ramię, przyciągała moje ucho do swoich ust. Gorące zdania, wyszeptywane wilgotnymi wargami. Na początku rzeczy nieważne. Kłopoty z zakupami: – Nawet tego nie można dostać, co się człowiekowi należy na kartki. – W ten sposób dowiedziałem się, że już znowu nie ma cebuli, ale że u Matzeratha można dostać żółty cukier i kaszę jęczmienną, a także, że rzeźnik Ohlwein czeka na konserwy z boczku. – Czysto wieprzowe. – Wreszcie, bez słowa zachęty z mojej strony, przeszła do właściwego tematu: – Chłopcu idzie tera lepiej, ino że o tym nie pisze. Ale on ta nigdy się nie skarżył, akuratnie jak jego ojciec, co był moim szwagrem. A dali go jednak do czołgów. Tam pewnikiem lepiej się uchowa jak w piechocie, a i w deszcz będzie miał suszej. Potem jej szept zaczął sączyć się do mego ucha i dowiedziałem się o nowych dziwactwach Mahlkego, o bazgrotach wyglądających tak, jakby dziecko coś rysowało pod podpisem na listach wysyłanych pocztą polową.

– A przecież jako dziecko nigdy nie rysował, tylko jak kazali mu tuszem coś malować do szkoły. Ale tu mam w torbie jego list, co ta niedawno przyszedł, tylko już taki zmięty. Wie pan, panie Pilenz, tylu ludzi chce dokumentnie przeczytać, jak chłopcu idzie. I ciotka Mahlkego pokazała mi jego list z poczty polowej. – Na, niech se pan poczyta.

Ale ja nie czytałem. Papier szeleścił w palcach bez rękawiczek.

Od strony placu Maxa Halbego wiał suchy wiatr, wirował, zwijał się w spiczasty lejek, nie można się było przed nim obronić. Serce tłukło mi gwałtownie w piersi, jak obcas, którym ktoś dobija się do drzwi. Siedmiu ludzi mówiło we mnie, ale żaden nie zapisywał słów. Zawiewało śniegiem, ale list pozostał czytelny, chociaż szaro-brązowy papier był w kiepskim gatunku. Dziś mogę powiedzieć, że natychmiast wszystko zrozumiałem, ale wpatrywałem się w list nie chcąc go widzieć, nie chcąc go zrozumieć; bo jeszcze zanim papier zaszeleścił tuż przed moimi oczyma, pojąłem, że Mahlke znowu był w transie: nabazgrane rysunki pod starannym pismem sütterlinowskim [5]. Mimo widocznych wysiłków zachowania prostej linii przy rysowaniu bez podkładki, osiem, dwanaście, trzynaście, czternaście nierówno naniesionych kółek, podobnych do spłaszczonych nerek, a na każdej nerce narośl przypominająca brodawkę, z której wystawały długie na paznokieć i sterczące ponad krzywe kółka belki, biegnące ku lewej stronie kartki; wszystkie te czołgi – bo choć rysunki były nieporadne, rozpoznałem od razu rosyjskie T 34 – miały w jednym punkcie, zwykle pomiędzy wieżą a podstawą, mały, przekreślający brodawkę znaczek, krzyżyk, który markował miejsce trafienia; a ponadto – ponieważ rysownik liczył się z niezbyt pojętnymi odbiorcami swojej ryciny, na wszystkich czternastu – tyle ich było widocznie – czołgach widniały wielkie krzyże, zrobione niebieskim ołówkiem i przerastające rozmiarami szkice.

Nie bez dumy wytłumaczyłem ciotce Mahlkego, że chodzi tu niewątpliwie o czołgi, które Joachim zniszczył. Ale ciotka wcale się nie zdziwiła, to już wiele osób jej powiedziało, natomiast nie mogła zrozumieć, dlaczego jest ich czasem więcej, czasem mniej; raz tylko osiem, a w przedostatnim liście aż dwadzieścia siedem sztuk.

– Może to i poczta winna, bo ją nieregularnie do domu przynoszą. Ale tera to pan musi przeczytać, co nasz Joachim pisze, panie Pilenz. O panu też pisze, wedle świec – ale myśmy już dostały.

Przebiegłem list kącikami oczu: Mahlke wyrażał troskę, dopytywał się o drobne i poważne dolegliwości matki i ciotki – list był skierowany do obu kobiet – pytał o żylaki i bóle w krzyżach, interesował się ogrodem: „Czy śliwa dobrze obrodziła? Jak rosną moje kaktusy? Lakoniczne zdania o służbie, o której pisał, że jest wyczerpująca i odpowiedzialna: „Oczywiście mamy też straty. Ale Najświętsza Panienka będzie mnie i nadal ochraniać”. W zakończeniu prośba, żeby matka i ciotka były tak dobre i ofiarowały księdzu Guzewski emu jedną czy też – o ile to możliwe – dwie świece na ołtarz Matki Boskiej: „Może Pilenz mógłby się postarać, oni je dostają na kartki”. Prócz tego prosił, żeby zamówić mszę i modlitwy do św. Judy Tadeusza, siostrzeńca drugiego stopnia Matki Boskiej – Mahlke znał całą Świętą Rodzinę – na intencję tragicznie zmarłego ojca. – „Opuścił nas przecież nie opatrzony sakramentami”. U dołu arkusika znowu błahostki, trochę blady opis kraju: „Nie możecie sobie wyobrazić, jak tu wszystko jest zapuszczone, w jakiej nędzy żyją ludzie i liczne dzieci. Nie ma światła elektrycznego ani bieżącej wody. Czasem chciałoby się zapytać o sens – ale widocznie tak musi być. A jeśli będziecie miały kiedyś ochotę i będzie ładna pogoda, pojedźcie tramwajem do Brösen – ale ubierzcie się ciepło – i popatrzcie, czy na lewo od wejścia do portu, ale nie bardzo daleko, widać resztki zatopionego okrętu.

вернуться

[5] Pismo zaprojektowane przez grafika berlińskiego L Sütterlina (18SS-1917) i wprowadzone w szkołach wielu prowincji niemieckich.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: