Pawełek policzył.

– Dziewięciu. I wszyscy gdzieś daleko. Ale on może nie mieć telefonu.

– No więc trzeba na niego poczekać na poczcie. Możesz zacząć od jutra…

– Odpada. Jutro ona jest czynna rano, a po południu dopiero pojutrze.

– No dobrze, więc od pojutrza – zgodziła się Janeczka z lekkim zniecierpliwieniem. – A jutro możemy iść do nieboszczyków.

– Dobra, ale do nieboszczyków trzeba na wszelki wypadek wziąć Chabra, więc nie możemy tam lecieć prosto ze szkoły.

Janeczka obejrzała się. Chaber, ich pies, spał pod drzwiami i na dźwięk swojego imienia otworzył jedno oko. Jego pani kiwnęła głową.

– Pewnie. Jeżeli mamy się czegoś dowiedzieć, bez Chabra nawet próbować nie warto. Nie wiem, czy nie powinien iść z tobą na pocztę.

– Nie, z psami nie wpuszczają. Jak tego Czesia zobaczę, już się od niego nie odczepię, a na psa mógłby zwrócić uwagę. Na pocztę pójdę sam.

– No dobrze, więc jutro… To nawet lepiej, że nie prosto ze szkoły, przynajmniej zostawimy w domu te wszystkie ciężary…

* * *

Około godziny siódmej wieczorem Janeczka przysiadła na murku odgradzającym trawnik od piaskownicy na tyłach budynków przy ulicy Żwirki i Wigury. Dotarli pod czwarty kolejny adres, a wynik penetracji równał się zeru. Mimo racjonalnego ustalenia trasy, odwiedzanie oddalonych od siebie punktów miasta trwało przeraźliwie długo i było nieopisanie męczące, szczególnie, iż w środku tych turystycznych poczynań trafili na godziny szczytu i część trasy przebyli piechotą ze względu na psa. Narażanie go na jazdę zatłoczonym autobusem było absolutnie wykluczone. W odwiedzanych planowo miejscach nie działo się kompletnie nic, drzwi do mieszkań nieżywych osób wyglądały zupełnie zwyczajnie i żadnych odkryć nie udało się dokonać. Nieco rozczarowani i odrobinę zniechęceni dotarli wreszcie tu, na Okęcie. Zadowolony był tylko Chaber, na którym spacer przez pół miasta nie zrobił żadnego wrażenia. Kręcił się i myszkował dookoła swojej pani, z zainteresowaniem obwąchując teren.

Pawełek wolnym krokiem wyszedł z budynku i zbliżył się do siostry.

– Ktoś tam jest w mieszkaniu, bo gra radio i coś słychać – zaraportował. – Z tego wynika, że nie mieszkał sam, jakaś żywa osoba została. Co teraz?

– Teraz musimy zacząć wracać, żeby zdążyć na kolację o jakiejś ludzkiej godzinie – odparła Janeczka. – Ciemno się już zrobiło. Ktoś grzebie w śmietniku.

Pawełek usiadł na murku obok niej.

– Głodny jestem potwornie. W dalszym ciągu nic z tego nie wiemy. Może powinno się dzwonić do drzwi i zaglądać do środka?

– Nie wiem. Uważam, że trzeba się zastanowić…

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, obserwując kręcącego się wokół psa. Słońce zaszło już dawno, mrok zapadł, w oknach paliły się światła. Chaber to pojawiał się w jaśniejszych miejscach, to znikał w cieniu. Ludzie przechodzili dość rzadko, chwile największego ruchu już minęły.

Pawełek nagle jakby się przecknął.

– Co mówiłaś? – spytał z lekką niechęcią. – W jakim śmietniku?

Janeczka gestem brody wskazała obrośniętą dzikim winem ażurową ściankę, odgradzającą pojemniki ze śmieciami.

– W tamtym, tam. Przyszedł z ulicy i nic nie niósł. Wlazł do środka i grzebie.

– Obszarpany?

– Właśnie nie. Całkiem normalnie wyglądał. I nie pijak. Pawełek poczuł cień zainteresowania.

– Okropnie to wszystko męczące! – westchnął, nie odrywając oczu od ukrytego w zieleni śmietnika. – Czy oni nie mogliby poumierać w jednej okolicy? A nie tak, w Śródmieściu, na Żoliborzu, na Mokotowie, na Okęciu… Dobrze chociaż, że nie na Pradze.

Ze śmietnika, przez ażurową ściankę i osłonę z dzikiego wina przebłyskiwało światło.

– Ma latarkę – zauważyła Janeczka.

W Pawełku nieznacznie drgnęła chęć sprawdzenia, czego ten tam jakiś z latarką szuka w śmietniku. Zmęczenie hamowało rozrost chęci. Światełko za ażurową ścianką zgasło, zza zieleni wyszedł jakiś człowiek i skierował się ku ulicy. Padł na niego blask z parterowego okna. Pawełek poderwał się na równe nogi.

– Ty, to on! – syknął zduszonym głosem.

– Jaki on?

– Czesio!

– Achchch…!

W jednym mgnieniu oka na Janeczkę spłynęło olśnienie. Zerwała się również.

– Chaber, tu…! To Czesio, piesku… Idziemy za nim! Chaber, to jest Czesio, szukaj Czesia! Pilnuj Czesia! Pawełek miotnął się w stronę ulicy i z powrotem.

– Czekaj, ten śmietnik…!

– Śmietnik na nic, tam ciemno. Nie mamy latarki.

– Mam zapałki!

– Czesio ważniejszy!

– Chaber…

– Przecież sam z nim nie pojedzie! Miasto śmierdzi!

– Do licha…! No nic, jeszcze tu wrócimy…

Rozumieli się doskonale. Należało równocześnie śledzić Czesia i sprawdzić, co robił w śmietniku, jedno przeszkadzało drugiemu. Chaber jak zwykle, zareagował bezbłędnie, na pierwszy rozkaz Janeczki poszedł za Czesiem, obwąchał ślady jego butów, zbliżył się, powęszył tuż za nim i obejrzał się na panią. Wiadomo było, że już go nie zgubi, chyba że Czesio wsiądzie do jakiegoś pojazdu. Na to nawet pies nie mógł nic poradzić, trzeba go było wspomóc. Pawełek wahał się jeszcze przez sekundę.

– Leć za nim, a ja tu spojrzę. Zaraz was dogonię…

Janeczka ruszyła za psem. Chaber, przyzwyczajony do tego rodzaju polowania, przestał się oglądać, lekkim truchtem dążył za Czesiem. Czesio opuścił zaplecze budynków i poszedł w kierunku Żwirki i Wigury. Zatrzymał się przed czerwonym światłem.

Zanim dotarli do przystanku autobusowego po drugiej stronie ulicy, Pawełek zdążył do nich dołączyć. Czesio zatrzymał się na przystanku, najwidoczniej zamierzał czekać na autobus. Mieli chwilę wytchnienia.

– Śmietnik jak śmietnik – powiedział Pawełek. – Pojęcia nie mam, czego mógł tam szukać…

– Ja wiem – przerwała Janeczka. – Już zgadłam, o co mu chodzi, teraz musimy sprawdzić, gdzie mieszka.

– O co?

– O rzeczy po nieboszczykach. To co ludzie wyrzucają, jak ktoś umrze. Szuka tego. Rupiecie, książki, albo coś innego, jeszcze nie wiem dokładnie… Pojedziemy za nim.

– Nie zdążymy na kolację.

– Która godzina? Dziesięć po siódmej? Zdążymy, w ostateczności dośledzimy go do połowy drogi. Półgłówek, nie mógł się pokazać trochę wcześniej?!

Kolacja w domu państwa Chabrowiczów była jedynym posiłkiem, na który należało zdążyć koniecznie. Śniadanie jadło się w pośpiechu, obiad wypadał każdemu o innej porze, a czasem także w różnych miejscach, kolacja natomiast była ustabilizowana i matka stanowczo życzyła sobie widywać przy niej swoje dzieci. Spóźnienie się bez istotnego powodu i bez uprzedniego zawiadomienia nie wchodziło w rachubę.

Czesio wsiadł do autobusu 172, rodzeństwo wsiadło za nim. Autobus był doskonały, dojeżdżali nim w pobliże domu, ale nie wiadomo było, jakie są zamiary przeciwnika. W napięciu czekali, co zrobi.

Czesio wysiadł na Odyńca. Wysiedli również. Czesio skręcił w jedną z małych, bocznych uliczek, a zaraz potem w drugą.

– Byliśmy tutaj – zauważył Pawełek. – To jest ten pierwszy nieboszczyk.

– Głowę daję, że pójdzie grzebać w śmietniku – odparła półgłosem Janeczka.

Czesio nie zawiódł jej oczekiwań. Ukryci w możliwie najciemniejszym miejscu, przytrzymując przy sobie psa, przyglądali się, jak wśród zasobników ze śmieciami błyskało światło latarki. Czesio spenetrował śmietnik porządnie i rzetelnie, po czym wrócił na Odyńca i znów zatrzymał się na przystanku.

– Rany, do domu mamy stąd pięć minut! – westchnął Pawełek z rozgoryczeniem.

– Przynajmniej zobaczymy, gdzie wysiądzie – pocieszyła go Janeczka.

Kolejnym autobusem 172 Czesio dojechał aż do Sobieskiego, wysiadł i wolnym krokiem udał się w stronę zamkniętej poczty. Gdyby szedł szybciej, niewątpliwie udaliby się za nim, ale wlókł się tak niemrawo, że do żadnego celu nie miał prawa dotrzeć wcześniej niż za pół godziny. Porzucili go zatem i przybyli do domu punktualnie.

– Więc chyba mieszka gdzieś tam w okolicy – zawyrokował Pawełek. – Możliwe, że jutro pójdzie na pocztę i wtedy go dopadnę. Poza tym mój kumpel też tam mieszka i może go zna przypadkiem. Dużo nie wiemy, ale zawsze coś.

– Przeciwnie, wiemy bardzo dużo – skorygowała Janeczka. – I dopiero teraz naprawdę zaczynani być ciekawa. Muszę wiedzieć, czego on szuka po tych śmietnikach, wszędzie tam, gdzie ktoś umarł, i rób sobie, co chcesz, aleja pęknę, jeżeli tego nie odkryję!

– W porządku, mogę też pęknąć – zgodził się od razu Pawełek. – Lekcje będę odrabiał w szkole, bo potem mi nie starczy czasu. I zaraz rano kupuję Życie Warszawy…

* * *

Tłok na poczcie pozwalał spędzić tam dowolną ilość godzin bez zwracania na siebie czyjejkolwiek uwagi. Czesio pojawił się o piątej po południu, akurat kiedy Janeczka i Pawełek rozważali sprawę podzielenia się obowiązkami, żeby nie marnować czasu podwójnie. Spędził nad książką telefoniczną mniej więcej piętnaście minut i wyszedł.

– Co jest? – zaniepokoił się Pawełek. – Gdzie go znowu niesie? Przecież mieszka gdzieś tutaj?

– Jeżeli wsiądzie do autobusu, nie wiem co zrobić powiedziała Janeczka z troską. – Dla Chabra jest jeszcze za duży tłok.

– Pojadę za nim sam, a ty tu zaczekasz. On może wrócić, a jakbym go zgubił, albo co, to też wrócę.

– Ale tylko do wpół do ósmej. Potem jadę do domu…

Czesio zrobił im głupi dowcip, wsiadł do autobusu 193, Pawełek wsiadł za nim i obaj zniknęli Janeczce z oczu. Westchnęła ciężko i zastanowiła się, jak spędzić ten cały, nie wiadomo jak długi okres oczekiwania, żeby nie było to takie zupełnie beznadziejne marnotrawstwo. Nie miała nic do załatwienia w tej okolicy, nie mieszkał tu nikt znajomy, nikt także ostatnio nie umarł. Nie mogła oddalać się zbytnio, żeby nie przeoczyć powrotu Czesia i Pawełka. Jedynym miejscem, jakie ewentualnie mogłaby odwiedzić, był sklep papierniczy na rogu Sieleckiej i Nowotarskiej, droga do niego nie zajęłaby więcej niż dziesięć minut. Powoli ruszyła w tamtym kierunku, na skróty, przez zieleńce pomiędzy domami.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: