– Tak uważasz? – spytał chłodno Jean-Pierre. Nie był zachwycony obrotem, jaki przybierała dyskusja.
– W zeszłym roku wyjechało do Afganistanu dwóch ludzi z tego szpitala – ciągnął radiolog. – Po powrocie dostali wspaniałe angaże. Jean-Pierre uśmiechnął się wyrozumiale.
– Dobrze wiedzieć, że jeśli uda mi się przeżyć, nie zostanę na bruku.
– Spodziewam się! – oburzyła się brunetka. – Po takim poświęceniu!
– A co na to twoi rodzice? – zainteresowała się Valeria.
– Matka aprobuje moją decyzję – powiedział Jean-Pierre. Oczywiście, że aprobowała: sama przecież kochała bohatera. Jean-Pierre potrafił sobie wyobrazić, co powiedziałby jego ojciec o młodym lekarzu idealiście, który ma zamiar pracować dla afgańskich partyzantów. Socjalizm nie oznacza wcale, że każdy może robić, co mu się żywnie podoba – powiedziałby ochrypłym, podnieconym głosem, a jego twarz zaczerwieniłaby się z lekka. Kim według ciebie są ci rebelianci? Są bandytami żerującymi na przestrzegających prawa wieśniakach. Socjalizmowi trzeba utorować drogę likwidując feudalne struktury. Tu walnąłby ogromną pięścią w stół. Żeby zrobić suflet, trzeba najpierw rozbić jajka – żeby wprowadzić socjalizm, trzeba przedtem rozbić parę głów! Nie denerwuj się, tato, ja to wszystko wiem.
– Ojciec nie żyje – dodał Jean-Pierre. – Ale sam był bojownikiem o wolność. Podczas wojny działał w ruchu oporu.
– Co tam robił? – spytał sceptyczny radiolog, ale Jean-Pierre nie zdążył mu już odpowiedzieć, bo w tym momencie ujrzał idącego przez kantynę i pocącego się w swym odświętnym garniturze Raoula Clermonta, wydawcę pisma „La
Revolte”. Co, u diabła, robi ten tłusty dziennikarz w szpitalnej stołówce?
– Muszę zamienić z tobą słówko – oznajmił bez wstępów Raoul. Nie mógł złapać tchu.
Jean-Pierre wskazał mu krzesło.
– Raoul…
– To pilne – przerwał mu Raoul i wyszło to tak, jakby nie życzył sobie, aby pozostali usłyszeli jego nazwisko.
– A może zjesz z nami lunch? Potem spokojnie sobie porozmawiamy.
– Żałuję, ale nie mogę.
Jean-Pierre usłyszał w głosie grubasa nutkę paniki. Popatrzył w jego oczy i dostrzegł w nich błaganie, by przestał się wygłupiać. Zdziwiony podniósł się od stolika.
– No dobrze – powiedział. Żeby zatuszować jakoś nagłość incydentu, rzucił żartobliwie do pozostałych: – Nie zjadać mojego lunchu, zaraz wracam. – Wziął Raoula pod ramię i wyszli razem z kantyny.
Jean-Pierre zamierzał rozpocząć rozmowę zaraz za drzwiami, ale Raoul szedł dalej korytarzem.
– Przysyła mnie Monsieur Leblond – wyjaśnił po drodze.
– Właśnie się domyślałem, że to on za tym stoi – powiedział Jean-Pierre. Miesiąc temu Raoul poznał go z Leblondem, a ten zaproponował mu wyjazd do Afganistanu, oficjalnie celem udzielenia pomocy rebeliantom, jak to czyniło wielu młodych francuskich lekarzy, ale w rzeczywistości po to, by podjąć działalność szpiegowską na rzecz Rosjan. Jean-Pierre poczuł się dumny, doceniony, a nade wszystko wzruszony, że oto nadarza się okazja uczynienia dla sprawy czegoś naprawdę spektakularnego. Obawiał się tylko, że jako komunista nie przejdzie przez sito kwalifikacyjne organizacji wysyłających lekarzy do Afganistanu. Nie wiedzieli, że jest członkiem partii, a sam im tego z pewnością nie powie – ale nie krył przecież, że sympatyzuje z komunistami. Z drugiej strony, wielu francuskich komunistów potępiało inwazję na Afganistan. Teoretycznie istniała jednak możliwość, że jakaś przewrażliwiona komisja kwalifikacyjna zasugeruje, iż Jean-Pierre może być równie szczęśliwy pracując dla jakiejś innej grupy bojowników o wolność – wysyłali też ludzi do pomocy partyzantom gdzie indziej, na przykład w Salwadorze. Jego obawy okazały się płonne: został zakwalifikowany natychmiast przez Médicins pour la Liberté. Podzielił się dobrą nowiną z Raoulem, a ten powiedział, że umówi go na drugie spotkanie z Leblondem. Może o to właśnie chodziło.
– Co tak panikujesz? – spytał Raoula.
– On chce się z tobą natychmiast widzieć.
– Teraz? – spytał z irytacją Jean-Pierre. – Jestem na dyżurze. Mam pacjentów…
– Ktoś inny może się nimi zająć.
– Ale skąd ten pośpiech? Wyjeżdżam dopiero za dwa miesiące.
– Nie chodzi o Afganistan.
– A o co?
– Nie wiem.
No to co cię tak przeraziło, pomyślał Jean-Pierre.
– I niczego się nie domyślasz? – spytał głośno.
– Wiem, że aresztowano Rahmiego Coskuna.
– Tego tureckiego studenta?
– Tak.
– Za co?
– Nie wiem.
– A co to ma wspólnego ze mną? Ledwie go znam.
– Monsieur Leblond wszystko ci wyjaśni. Jean-Pierre rozłożył ręce.
– Nie mogę ot tak sobie stąd wyjść.
– A co by było, gdybyś nagle źle się poczuł? – spytał Raoul.
– Zgłosiłbym to przełożonej pielęgniarek, a ona wezwałaby telefonicznie kogoś na zastępstwo. Ale…
– No to dzwoń do niej. – Doszli do głównego holu szpitala, gdzie na ścianie wisiał rząd aparatów telefonicznych łączności wewnętrznej.
To może być jakiś test, pomyślał Jean-Pierre; test na lojalność, który ma wykazać, czy jestem wystarczająco poważny, by powierzyć mi tę misję. Zdecydował, że podejmie ryzyko narażenia się na niezadowolenie dyrekcji szpitala. Podniósł słuchawkę aparatu.
– Miałem telefon w ważnej sprawie rodzinnej – powiedział po uzyskaniu połączenia. – Musi się pani natychmiast skontaktować z doktorem Roche.
– Dobrze, panie doktorze – odparła spokojnie pielęgniarka. – Mam nadzieję, że to nic poważnego.
– Później pani powiem – powiedział pośpiesznie. – Do widzenia. Ach, jeszcze jedno. – Miał na oddziale pacjentkę po operacji, która w nocy miała krwotok. – Jak się czuje pani Ferier?
– Świetnie. Krwawienie się nie powtórzyło.
– To dobrze. Ma być cały czas pod ścisłą obserwacją.
– Tak jest, panie doktorze.
Jean-Pierre odwiesił słuchawkę.
– Załatwione – powiedział do Raoula. – Chodźmy.
Doszli do parkingu i wsiedli do renaulta 5 Raoula. Wnętrze samochodu było nagrzane od południowego słońca. Raoul jechał szybko bocznymi uliczkami. Jean-Pierre’a ogarniał coraz większy niepokój. Nie wiedział, kim dokładnie jest Leblond, ale podejrzewał, że ma coś wspólnego z KGB. Zachodził w głowę, czy nie naraził się czasem czymś tej wzbudzającej postrach organizacji – a jeśli tak, to jaka może go czekać kara.
O Jane na pewno nie mogli się dowiedzieć.
Nie ich sprawa, że prosił ją, by pojechała z nim do Afganistanu. Zresztą i tak będzie to zapewne cała grupa: może jakaś pielęgniarka do pomocy Jean-Pierre’owi na miejscu; może jacyś inni lekarze skierowani do różnych części kraju; dlaczego Jane nie mogłaby się znaleźć między nimi? Nie była co prawda pielęgniarką, ale mogłaby przejść przyśpieszony kurs, a jej wielkim atutem była znajomość farsi, narzecza języka perskiego, którym posługiwano się w rejonie, do którego udawał się Jean-Pierre.
Miał nadzieję, że wyrazi zgodę i w imię ideałów i żądzy przygód pojedzie z nim. Miał nadzieję, że zapomni tam o Ellisie i zakocha się w pierwszym Europejczyku, jaki nawinie się jej pod rękę. Będzie nim, ma się rozumieć, Jean-Pierre. Miał również nadzieję, że partia nigdy się nie dowie, iż namówił ją do wyjazdu z pobudek osobistych. Nie musieli tego wiedzieć i nie mieli jak się dowiedzieć – tak mu się przynajmniej wydawało. Być może się mylił. Być może mieli do niego pretensje.
Bzdura, powiedział sobie. Nie zrobiłem nic złego – a nawet gdyby, to nie będzie żadnej kary. To prawdziwe KGB, nie jakaś mityczna instytucja, która napawa lękiem prenumeratorów „Reader’s Digest”.
Raoul zaparkował wóz. Zatrzymali się przed drogą czynszową kamienicą na rue de l’Université. Poprzednie spotkanie z Leblondem również miało miejsce tutaj. Wysiedli z samochodu i weszli do budynku.
W korytarzu panował mrok. Wspięli się po krętych schodach na pierwsze piętro i zadzwonili do drzwi. Jak bardzo odmieniło się moje życie od chwili, kiedy po raz pierwszy stanąłem przed tymi drzwiami, pomyślał Jean-Pierre.