– Nie, ja jeszcze nie wiedziałam, o co tu chodzi. Pan Mikołaj nie lubił szumu dookoła siebie, nie odważyłabym się bez niego. A jak pan wchodził, to co? Nikogo pan nie spotkał?
– Nie. Kogo miałem spotkać? Tę facetkę ma pani na myśli?
– E tam. Po niej ten makaron mi kipiał i gaz pod garnkiem ustawiałam… Ale kto ją tam wie, czy z obstawą nie przyszła…
– Z jaką obstawą?
Baba zacisnęła usta. Podporucznikowi węch podpowiedział, że kogoś tu jeszcze musiała widzieć, jakiegoś faceta zapewne. Nie przyzna się za nic w świecie, żeby nie zmącić wizerunku jednej podejrzanej, może go zresztą widziała niedokładnie, może przeszkodził jej ten makaron, którego czepia się z takim uporem. Może tylko coś słyszała…
Przez długą chwilę patrzył na nią pytająco i bez skutku. Odporność miała nie do przebicia. Westchnął ciężko.
– A od jej wyjścia do mojego przyjścia ile czasu upłynęło? Nie wie pani przypadkiem?
– Szesnaście minut – odparła bez namysłu, budząc tym jego śmiertelne zdumienie.
– Skąd pani wie tak dokładnie?
– Przez ten makaron. Na zegar ciągle patrzyłam.
– I nic się nie działo kompletnie?
– Jakie nic? Makaron mi kipiał… Podporucznik poczuł, że więcej tego makaronu nie zniesie. Poddał się chwilowo.
– A te inne wypadki to jak wyglądały? Co to pani mówiła, że wytrychem grzebał i tak dalej?
Babę jakby odblokowało, ożywiła się odrobinę. Sprecyzowała termin zeszłorocznego wydarzenia i z detalami opisała grzebiące osoby, sztuk dwie, facet w średnim wieku i trochę młodsza facetka. Niczego się nie dogrzebali, bo ich spłoszyła. Więcej nic nie było, pan Mikołaj spokojny człowiek, od początku to powtarza i wie, co mówi.
Podporucznik znów westchnął i zdecydował się jak najdłużej nie wychodzić z roli.
– Czyste nieszczęście – oznajmił grobowo. – A już miałem nadzieję, że on może co u pani zostawił. Zorientowałem się przecież, że pani tu czuwa, zaufanie musiał mieć do pani i mógł tak zrobić, nie?
– Zaufanie miał – przyświadczyła dumnie i z godnością. – Jakby miał komu co zostawiać, to tylko mnie, ale nic takiego nie było. Tę zarazę pan znajdzie, bo ona mało, że zbrodniarka, to jeszcze złodziejka i te pańskie papiery też ukradła.
Schodząc po schodach, zły jak piorun, podporucznik zastanawiał się, co by tu zrobić i w jaki sposób wyrwać z piekielnej baby wszystkie pozostałe informacje, bez wątpienia ukrywane. Z całą pewnością wiedziała więcej, pytanie, co…
W komendzie kapitan Frelkowicz miał już niektóre wyniki.
– Takiego mieszkania jeszcze nie widziałem – zawiadomił Jarzębskiego. – Odciski palców dwóch osób, jedne denata, a drugie, świeże, kobiety. I żadnych więcej. Nic nie ścierane, nic nie usuwane, rany boskie, do tego stopnia nikt tam nie bywał?
– A ten bałagan? – zainteresował się Jarzębski. – Ona zrobiła, ta kobieta?
– Nie, bałagan zrobiono w rękawiczkach. Szarych, z tworzywa sztucznego. Mogło to być, że wpuścił ją, weszła, może rozmawiali, naodciskała tych palców trochę, potem udała, że wychodzi, zabiła go i rękawiczki włożyła do szukania. Ślad rękawiczek nakłada się wszędzie na ślad palców, więc kolejność musiała być taka.
– No dobrze, a dlaczego zostawiła tę torbę z kamieniami i z piwem?
– A cholera ją wie. Może przestraszyło ją coś i uciekła w pośpiechu. Wstrzymuję się od przypuszczeń. Wręcz byłbym skłonny mniemać, że on to trzymał jako pamiątkę albo co, gdyby nie to, że piwo świeże, kalendarzyk z tego roku, a wewnątrz odciski palców wyłącznie jej. No, na piwie chyba także sprzedawcy, a może jeszcze coś tam znajdą… Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że ogólnie coś tu nie gra. Jakieś to zbyt proste…
Podporucznik Jarzębski wyjawił, co myśli o babie-świadku. Przekazał informacje. Kapitan ożywił się nieco i zaczął myśleć intensywniej.
– Czyli nasuwa się cień drugiej wersji – rzekł w zadumie. -Był tam później ktoś jeszcze i nie ona go zabiła, tylko ten, co przyszedł po jej wyjściu. I to on przeszukał mieszkanie. Przypuszczenie w zasadzie bezpodstawne, ale kto wie…?
– Jeśli ta baba coś ukrywa… A że ukrywa jestem pewny… – powiedział podporucznik Jarzębski i włączył elektryczny dzbanek do wody. -Jest tu trochę kawy, czy mam iść po swoją…? To jest to coś na korzyść podejrzanej. Uparła sieją wrobić i na razie nie popuści.
– Werbel ma kawę. Dobra, spróbujesz później jeszcze raz. A teraz mów, co wiesz, bo może się łączy. Przydział ci już załatwiłem. Albo przynieś akta, a najlepiej jedno i drugie.
Podporucznik uczynił jedno i drugie.
– Witam pięknie – powiedział głos w telefonie.
Nie odezwałam się. Milczałam. Znałam ten głos i nienawidziłam go przez trzy lata do szaleństwa, a ostatnio nieco mniej.
Chwile wielkich uczuć i wzniosłych uniesień odeszły w przeszłość, a między nami pozostały uciążliwości z bajek. Przepaść bezdenna, łańcuch szklanych gór i grzęzawisko, jakiego świat nie widział. Nie przypuszczałam, że usłyszę go jeszcze kiedykolwiek.
Wiedziałam, że potrafi czekać w nieskończoność i zdecydowałam się odezwać.
– Dzień dobry – powiedziałam sucho. Wykorzystał to natychmiast.
– Poznajesz, kto mówi?
– Tak. -
– Mam wielką prośbę do ciebie. Chciałbym, żebyś do mnie przyszła.
Pomyślałam, że chyba źle słyszę i nie wytrwałam w konwencji sztywnej grzeczności. Zawsze na wszystko reagowałam żywiołowo.
– Co takiego…?!
– Chciałbym prosić, żebyś do mnie przyszła – powtórzył porządnie, bo zawsze lubił mówić całymi zdaniami. – O ile to możliwe, zaraz.
Nabrałam obaw, że zwariował. Albo może pomylił numery telefonów i nie zdaje sobie sprawy, do kogo dzwoni.
– Po co? – spytałam wrogo.
– Żeby mi pomóc.
Przez siedem spędzonych razem lat prosił mnie o pomoc wielokrotnie i zawsze było to coś, od czego ciemniało w oczach. Sprężynę w tapczanie trzonkiem młotka należało, na przykład, podważać i bałam się tego panicznie, bo wyskakujące żelastwo mogło złamać nogę słoniowi, a nie tylko jednostce ludzkiej. Względnie miałam być w pogotowiu, co oznaczało cztery godziny trwania w niesłabnącym napięciu, bez jakichkolwiek działań, czynów i słów. Cholery można było dostać od czegoś takiego! Możliwe, że zbuntowałam się, zaczęłam odmawiać i spowodowałam katastrofę związku. Zerwanie na zawsze.
– Czy ty się orientujesz, z kim rozmawiasz? – spytałam podejrzliwie.
– Orientuję się doskonale. Przecież dzwonię do ciebie. Potrzebna mi pomoc i do nikogo innego nie mogę się z tym zwrócić. Miałaś kiedyś pretensję, że nie dostrzegam twoich zalet. Otóż dostrzegałem je i dostrzegam nadal, ponadto doceniam. Posiadasz cechę, która w aktualnej sytuacji jest niezbędna. Nie chodzi tu o mnie, tylko o znacznie poważniejsze sprawy.
Ugryzłam się w język, żeby nie wyrazić zdziwienia. Istnieją na świecie sprawy poważniejsze niż on…?
– Nie chcę – powiedziałam stanowczo.
– Przewidziałem to, że możesz nie chcieć. Niemniej cię proszę. Ma to związek z rzeczami, a także z osobami, które, o ile wiem, bardzo cię interesują. Podsuwam ci okazję zyskania jakiejś wiedzy.
– Łapówka, znaczy?
– Nie. Na łapówkę nie pójdziesz. Ale zagrożony jest ktoś z twoich przyjaciół. Jestem blisko sukcesu, ale zostałem unieruchomiony i sama pociągniesz sprawę dalej. To jest pomoc także dla ciebie.
Podzieliłam się na dwie części, nie wiadomo, czy równe. Jedna buntowała się, wściekła, zacięta i pełna nienawiści. Druga rozważała rzecz na spokojnie, ale już zaczynała się w niej lęgnąć emocja, chciwa tej wiedzy i tego dalszego ciągu. Do obu przyplątało się przeczucie odpowiedzialności za własny charakter. Jeśli przez całe życie starałam się nie zawieść żadnej pokładanej we mnie wiary, nie zacznę teraz zmieniać się na gorsze tylko dlatego, że on okazał się zwyczajną świnią, brutalną, nieczułą i bezlitosną…
– Dobrze – powiedziałam złym głosem. – Przyjdę. Ma być zaraz?
– Jak najszybciej.
Nie miałam daleko, znalazłam się pod jego domem po dziesięciu minutach. Mieszkał, żeby to mór wydusił, na czwartym piętrze, a koszmarne budynki przy Racławickiej pozbawione były wind. Od lat marzyłam o spotkaniu zboczeńca, który zadecydował kiedyś, że pięciopiętrowe budowle wind nie potrzebują, bo zasiedlą je widocznie taternicy i alpiniści. Kretyńska decyzja miała się znów odbić na mnie, tego zwyrodnialca z radością udusiłabym gołymi rękami.