Na czarnym tle ujrzała jaśniejszy prostokąt, w którym widoczne było niebo, i natychmiast gdzieś blisko, tuż za ścianą, na zewnątrz, rozległ się okropny łoskot i rumor, jakby co najmniej waliło się pół domu. Obie z Okrętką wzdrygnęły się gwałtownie i odskoczyły ku wnętrzu.
– A, cholera z tym kotem, szkodny taki, że nie wiem! – wrzasnął gromko pan domu. – Znowu coś zrzucił z dachu!
– Chyba komin – mruknęła Okrętka, z trudem opanowując panikę.
– Raczej wypchnął tę szafę – odmruknęła Tereska, usiłując ochłonąć z dziwacznych wrażeń. – Albo komodę…
– To już panienki wszystko widziały? – krzyknął gospodarz, jakby z lekkim zniecierpliwieniem.
– Absolutnie wszystko – zapewniła go Tereska, podczas gdy Okrętka energicznie potaknęła głową. – Bardzo ładnie pan przemeblował, żona się na pewno ucieszy. To może byśmy teraz te drzewka…
– Co? A, faktycznie, drzewka. A to proszę, proszę, idziemy po drzewka. Panienki sobie przejdą na podwórze, ja tam zaraz idę.
Odczekał, aż oddaliły się na bezpieczną odległość, uchylił zastawione skrzynkami drzwi z łazienki na werandę i wysłuchał pośpiesznie wygłoszonych instrukcji:
– Trzymaj pan je tam, aż wyjedziemy. Niech pan robi jakiś hałas, żeby nie słyszały samochodu, nie mogą go zobaczyć! Może się nie zorientują, że to stąd.
– Coście tam robili, jak rany? Trza było wcześniej odejść!
– Czekaliśmy, żeby panu powiedzieć, a ta wetknęła gębę w okno i Mietek odskoczył. Co za draństwo pan tu trzyma?!
– Beczki na kapustę…
Tereska i Okrętka milczały aż do chwili, kiedy znalazły się znów na ciemnym podwórzu, obok swojego stołu na kółkach.
– Jezus kochany, uciekajmy! – jęknęła Okrętka rozpaczliwym szeptem, obejrzawszy się, czy szaleniec nie idzie przypadkiem tuż za nimi. – To jakiś obłąkaniec, teraz nam zacznie pokazywać ogród! Kicham na drzewka, ja chcę żyć!!!
– Mowy nie ma! – odszepnęła stanowczo Tereska. – Bez drzewek się stąd nie ruszę! Nie po to się wygłupiam po tej rupieciarni, żeby nie mieć z tego żadnego zysku! Nie rozumiem, jakim cudem…
W tym momencie gospodarz ukazał się w drzwiach.
– Po drzewka proszę, po drzewka! – zawołał zachęcająco. – Wózek bierzcie! Podjedzie się bliżej i załaduje, po co to tak daleko nosić. Tędy, tędy…
Tereska i Okrętka, na wszelki wypadek nie protestując, z wysiłkiem przepychały stół przez krzewy i zarośla, nie mając pojęcia, co w ciemności tratują. Dotarły aż do szkółki, na skraju której leżał stos już przygotowanych sadzonek.
Gospodarz, który niósł w ręku coś, co okazało się tranzystorowym radiem, zamiast przystąpić do załadunku, jął łapać jakieś stacje.
– Puścimy sobie muzyczkę, to będzie weselej – mówił z zapałem. – O, to dobre!
– Chryste Panie! – jęknęła z cicha i ze zgrozą Tereska.
Dzikie zgrzyty, wycia i piski, dobywające się z odbiornika, zagłuszyły wszystko wokół. Rycząc pełną piersią, żeby przekrzyczeć radio, gospodarz wysuwał rozmaite propozycje w kwestii umieszczenia sadzonek na blacie. Załadowawszy obiecane piętnaście, popadł w nieopanowaną filantropię i zaczął wydobywać z ziemi następne. Radio ryczało przeraźliwie, stos na blacie niepokojąco rósł. Tereska i Okrętka wyraźnie poczuły, że zwariują, jeśli nie wydostaną się wreszcie z tego niepojętego piekła.
– Dosyć, proszę pana, już wystarczy! – darła się rozpaczliwie Tereska. – Dziękujemy bardzo! Nie udźwigniemy więcej!
– Co?
– Dziękujemy, już wystarczy!
– Co?
– Dziękujemy, już wystarczy!
– Co?
– Dosyć tego!!! – ryknęła Okrętka okropnie. – Sznurka zabrakło!!!
Nie przyciszając potwornego radia, gospodarz ruszył w drogę powrotną. Sapiąc z wysiłku i łamiąc jakieś krzewy Tereska i Okrętka w pocie czoła wypchnęły załadowany stół z ogrodu na podwórze. Tereska pośpiesznie wyciągnęła z kieszeni pokwitowanie.
– Tam było napisane, że piętnaście, a on nam dał znacznie więcej – powiedziała już na szosie, kiedy wreszcie oddaliły się od upiornego domostwa, a straszliwe dźwięki przycichły w oddali. – Pojęcia nie mam, ile, i już nie miałam siły poprawiać. Nie mówiąc o tym, że za skarby świata nie zgodziłabym się tam tego liczyć!
– Co to w ogóle było, to wszystko, na litość boską! – jęknęła Okrętka, oddychając głęboko i starając się odzyskać jaką taką równowagę. – To wariat, bo przecież nie był pijany! Dlaczego on robił te dzikie sztuki?!
– Co cię to obchodzi? Grunt, że dał nam dwa razy więcej towaru, niż obiecał. Nie rozumiem tylko…
– Czekaj. Zdaje się, że cały czas zaczynałaś coś mówić. Co jakim cudem?
– Właśnie chcę to powiedzieć i znów mi przerwałaś. Od paru godzin nie mogę dokończyć zdania! Nie rozumiem, jakim cudem on mógł przestawiać te meble po ciemku i w absolutnej ciszy. Przecież stałyśmy na podwórzu i nic nie było słychać.
Okrętka, której udało się wreszcie umieścić jedną nogę pośród patyków i gałązek na blacie, powstrzymała pchnięcie drugą.
– A wiesz, rzeczywiście… Nie przyszło mi to do głowy. To przecież niemożliwe! Przenosił je siłą woli?
Podejrzewam, że wcale ich nie przenosił. I w ogóle wierzysz w tego kota, który zrzucił cały dach?
– W nic nie wierzę. Wcale mi się to nie podoba. Chwała Bogu, że to ostatni raz i więcej tam nie jedziemy! Ciemno, jak u Murzyna wszędzie, ruszajmy wreszcie! Ja dopiero jutro przyjdę do siebie…
Tajemniczy samochód pojawił się za nimi dopiero za zakrętem. Jechał, tak jak poprzednio, ciągle w tej samej odległości. Półprzytomna ze stra chu Okrętka, wśród rozlicznych, rozpaczliwych przysiąg nieoddalania się nigdy w życiu z domu po zmroku, wśród inwektyw, rzucanych na pracę społeczną i czynniki nakłaniające do niej, pchała pojazd z nadludzką siłą i w rekordowym tempie. Zarażona jej zdenerwowaniem Tereska pomagała bez protestów. Dokładnie tą samą drogą co wczoraj przebyły całą trasę i już o wpół do dziewiątej wieczorem dotarły wraz ze stołem na kółkach do domu Okrętki.
– Jutro jedziemy do Tarczyna – oświadczyła twardo Tereska.
– Nie jutro! Na litość boską, nie jutro!!! – błagała Okrętka z obłędem w oczach. – Pozwól mi odetchnąć! Pojutrze!
– Pojutrze wykluczone, idę z Bogusiem do kina. Znów się odwlecze, a wreszcie trzeba to odwalić i mieć święty spokój. Jutro, zaraz po szkole.
– Ja od tego oszaleję!
– Nie oszalejesz, nic ci nie będzie. W Tarczynie mieszkają normalni ludzie, a jednego ogrodnika znam. W ogóle wszyscy dotąd byli normalni z wyjątkiem tego jednego. Zresztą dobrze, jak się okaże, że do Tarczyna też jadą za nami, przerwiemy na jakiś czas i przeczekamy.
– Przeczekajmy już teraz!
Tereska była nieubłagana. Zbiór sadzonek dla przyszłego sadu stanowił niesłychaną uciążliwość, zatruwał jej życie, zabierał czas i absorbował myśli, które stanowczo należało poświęcić innym, ważniejszym sprawom. Za wszelką cenę chciała z tym wreszcie skończyć. Szczególnie, że tak imponująca działalność społeczna do końca roku dawała święty spokój w szkole, gdzie lepiej było zasłużyć się, nie zaś narażać. Nie widziała innego wyjścia, jak tylko dociągnąć do liczby tysiąca i wówczas odetchnąć lżej.
Błaganiom Okrętki uległa tylko w kwestii powrotu do domu pod opieką męskiego ramienia. Zygmunt ucieszył się nawet możliwością sprawdzenia, czy przydał mu się na coś kurs dżudo, na który uczęszczał w ubiegłym roku. Od razu po zejściu Okrętce z oczu uzgodnił z Tereską, że będzie szedł duży kawałek za nią, tak żeby nie odbierać serca ewentualnym napastnikom i we właściwym momencie móc wkroczyć do akcji. Wrócił do domu bardzo rozczarowany, ponieważ Tereski nikt nie napadł. Okrętka odetchnęła z nikłą ulgą.
Dzielnicowy zadzwonił do szkoły przed przedostatnią lekcją, w wyniku czego z ostatniej musiały się zwolnić. Po krótkiej naradzie postanowiły nie ujawniać prawdziwych przyczyn, zwalając rzecz na drzewka. Dotychczasowa zdobycz leżała w kącie za starą szopą do rozbiórki, starannie osłonięta stosem gałęzi, który miał chronić łakomy kąsek przed okiem ewentualnych złodziei.