Zdecydowała się na przesadzanie kwiatków. Największą namiętnością jej serca były kaktusy i miała ich już imponującą kolekcję, nieco ostatnia zaniedbaną, którą należało uporządkować. Jedne z nich powinny były rosnąć dziko, z dowolną ilością odrastających na wszystkie strony rozgałęzień, drugie zaś miały być pilnowane i hodowane jako pojedyncze. Jedne miały stanowić swobodnie rozrastający się gąszcz rozmaitych pomieszanych gatunków, drugie powinny być pooddzielane, każdy w innej doniczce. Pozostawione samym sobie od wiosny kaktusy rosły na razie w sposób sprzeczny z zamierzeniami i najwyższy czas był pohamować ich działalność.
Podjąwszy tę decyzję Okrętka przyniosła od dawna przygotowaną ziemię i wysypała ją na gazety na środku pokoju. Na inne gazety obok zaczęła wysypywać niepotrzebną ziemię z doniczek. Przewidując rozsadzanie, przyniosła też sobie nowe doniczki i dookoła porozstawiała całą swoją kolekcję. Pokój przybrał wygląd oranżerii w stanie remontu.
Z jednej z doniczek zbity kłąb korzeni nie pozwalał się wyjąć bez uszkodzenia roślinki, szczególnie, iż był to kaktus, którego dotykanie było absolutnie niewskazane. Rosnące kępkami igiełki, tak drobniutkie, że niemal niewidoczne gołym okiem, wbijały się w skórę na mur przy najlżejszym dotknięciu i kłuły tygodniami. Nie sposób było się ich pozbyć. Okrętka włożyła rękawiczki i łupnęła w doniczkę młotkiem.
Nagłe pukanie do drzwi wstrząsnęło nią tak, że upuściła wszystko. Była sama w domu, rodzice gdzieś wyszli, jej brat odjechał już do swojej szkoły w Gdańsku, musiała otworzyć. Mamrocząc zatem gniewnie pod nosem, pozostawiła pobojowisko, przelazła przez kupy ziemi, stosy doniczek, podstawek i skorup i wyszła do sieni.
Za drzwiami stał dzielnicowy z Krzysztofem Cegną.
– Dzień dobry – powiedział dzielnicowy, przyglądając się Okrętce z niejakim zdumieniem. Była rozczochrana, umazana ziemią, ale za to w rękawiczkach. – Jedna z was musi z nami natychmiast pojechać. Pani przyjaciółki nie ma, podobno poszła do kina, więc tylko pani zostaje. Czy może pani zaraz?
– Zaraz – powiedziała Okrętka. – Dzień dobry. Czy ja już nigdy nie będę miała spokoju? Tylko wsadzę jeden kwiatek.
Od razu zdenerwowała się okropnie, z rozgoryczeniem myśląc, że to przez Tereskę to wszystko, a teraz oczywiście jej nie ma, bo ten parszywy Boguś ważniejszy, i czy nigdy w życiu nie przestaną się jej czepiać, i co jak co, ale ten kaktus musi rozsadzić, bo się do reszty połamie. Wróciła do pokoju, a dzielnicowy i Krzysztof Cegna, niedokładnie rozumiejąc jej odpowiedź, weszli za nią.
– O, pani przesadza kwiatki – powiedział dzielnicowy z lekkim niepokojem. – Ale to będzie krótko trwało. Może im się nic nie stanie, jeśli je pani na pół godziny zostawi?
– Ostrożnie! – powiedziała nerwowo Okrętka. – Kaktusom się w ogóle od niczego nic nie stanie. Niech pan tego nie depcze! Mówię przecież: tylko wsadzę ten jeden.
Przyklękła, sięgnęła po doniczki, rozdzieliła wyjęty z potłuczonych skorup kaktus i pośpiesznie nasypała ziemi. Krzysztof Cegna odruchowo schylił się i podał jej dwa odłamane kawałki.
– Ostrożnie!!! – wrzasnęła Okrętka. – Niech pan tego nie dotyka!!!
– Ja delikatnie biorę… – powiedział Krzysztof Cegna, przestraszony okrzykiem, i przytrzymał kawałki kaktusa drugą ręką.
Okrętka odebrała mu je czym prędzej.
– No, to już pan się tego nie pozbędzie, przepadło – oświadczyła złowieszczo. – Już pana oblazło. Tego nie wolno brać do ręki.
Krzysztof Cegna wzdrygnął się niespokojnie, nie wiedział bowiem, co go oblazło, i przyszło mu na myśl jakieś robactwo, mszyce albo coś w tym rodzaju. Obejrzał ręce, ale nic po nich nie chodziło. Dzielnicowy przyglądał mu się ciekawie.
– Nic nie widzę – powiedział nieufnie. – Co na tym jest? Jakieś pasożyty?
– Zaraz się pan przekona – odparła Okrętka zagadkowo. – Niech pan się nie dotyka!!! – wrzasnęła, bo Krzysztof Cegna sięgnął dłonią, do własnego ucha. – To się przyczepia wszędzie! O Boże, resztę życia pan spędzi na wydłubywaniu!
Z obrazem jakiegoś tajemniczego świerzbu, grzybicy i czegoś w rodzaju kleszczy przed oczami, Krzysztof Cegna cofnął się, spłoszony, i zastygł nieruchomo z rozczapierzonymi palcami. Okrętka z dużą wprawą ugniotła w czterech doniczkach ziemię wokół niebezpiecznej rośliny i podniosła się z klęczek.
– Możemy jechać – powiedziała z rezygnacją, zdejmując rękawiczki. – Resztę zrobię potem.
Krzysztof Cegna odzyskał utraconą na chwilę zdolność ruchu i natychmiast poczuł, że coś go kłuje w dłoń. Potarł rękę w tym miejscu i poczuł, że coś go kłuje między palcami. Następnie poczuł, że coś go kłuje także w szyję, pod kołnierzykiem. Następnie zaczęło go kłuć także w palce drugiej ręki. Ukłucia były delikatne, drobniutkie i nieznośne.
– Ten kaktus kłuje! – powiedział z pretensją i oburzeniem.
– Przecież mówiłam – odparła Okrętka gniewnie. – Wszystkie kaktusy kłują, a ten wyjątkowo. Będzie pan się teraz iskał przez dwa tygodnie. Tego nie sposób wydłubać, chyba pod mikroskopem; w ogóle tego nie widać, a wchodzi wszędzie.
– No to jedziemy – powiedział dzielnicowy, nadzwyczajnie zadowolony, że niczego nie dotykał. – Za pół godziny odwieziemy panią z powrotem, ale niech pani może jednak zamknie mieszkanie.
Okrętka wróciła ze środka podwórza i zamknęła drzwi, które uprzednio usiłowała zostawić otworem.
– A o co chodzi? – spytała ostrożnie, wsiadając do samochodu. – Czy ja sama wystarczę? Może poczekać na Tereskę? Ona kiedyś wróci z tego kina…
– Nie możemy czekać, trzeba to wreszcie rozstrzygnąć. Ten facet, którego szanowne panie rozpoznały, siedzi w knajpie z dwoma innymi. Chodzi tylko o to, żeby pani stwierdziła, czy to ci sami, czy nie. Popatrzy pani i nic więcej.
Okrętka pomyślała, że popatrzyć może, ale za resztę odpowiadać nie będzie. Zamilkła, popadając w posępne zdenerwowanie. Krzysztof Cegna całą drogę usiłował wydłubywać z siebie niewidoczne igiełki, odczuwając dotkliwie brak długich, ostrych paznokci i pomagając sobie zębami. Dzielnicowy z zainteresowaniem obserwował jego wysiłki.
– Synu, w język ci chyba też wejdzie – powiedział ostrzegawczo.
Okrętka przyświadczyła, złowieszczo kiwając głową. Krzysztof Cegna postanowił zachować spokój i opanowanie tak długo, jak tylko to będzie możliwe. Spojrzał na nią z takim wyrzutem i rozżaleniem, że zrobiło jej się nieswojo i ugryzło ją sumienie. W Alejach Ujazdowskich, naprzeciwko restauracji Spatifu, do samochodu, z którego już zaczęli wysiadać, podszedł jakiś młodzieniec.
– Wyszli – oznajmił lakonicznie. – Mają Staśka na ogonie.
Krzysztof Cegna i dzielnicowy bez słowa wrócili do pojazdu. Spłoszona i zdenerwowana Okrętka, nic nie rozumiejąc, wysłuchała osobliwej rozmowy, jaką prowadził dzielnicowy z tajemniczym głosem, rozlegającym się nie wiadomo skąd.
– Jesteśmy na Żoliborzu – informował głos, wymieniwszy uprzednio kilka rozmaitych cyfr i liter. – Stoją koło poczty. Wysiedli. Idę za nimi…
– Jedziemy na Żoliborz – zadecydował dzielnicowy. – Przez panią zatrudniam bez mała całą milicję w Warszawie. Dobrze, że mi chłopaki wyświadczają koleżeńską przysługę, bo inaczej, zdaje się, głupiego bym z siebie zrobił…
W okolicy placu Komuny Paryskiej tajemniczy głos znów się rozległ.
– Cholera, ledwo zdążyłem – powiedział, nieco zdyszany. – Kręcą się w kółko jak błędne owce, wjeżdżają w Krasińskiego.
– Są razem? – spytał dzielnicowy.
– Razem, wszyscy trzej. Wracają. Co za niezdecydowani ludzie! Zatrzymują się. Znów stoją koło poczty. Wysiedli…
Koło poczty na Żoliborzu nie było nikogo. Nie parkował żaden samochód. Dzielnicowy, Krzysztof Cegna i Okrętka wysiedli, rozglądając się dookoła.
– Co jest? – powiedział dzielnicowy – gdzie oni się podzieli?
Podeszli do poczty, zajrzeli do środka, wyszli i zatrzymali się na ulicy.
– Co u diabła? – zdenerwował się dzielnicowy. – Wyparowali, czy co? Gdzie ten Stasiek? Idź no, Krzysiu, wywołaj go.