Babcia Mazurowa wierciła się na siedzeniu z nosem przytkniętym do szyby.

– A więc to jest ulica Starka – powiedziała. – Słyszałam, że w tej części miasta aż się roi od dziwek i handlarzy narkotyków. Strasznie chciałabym ich zobaczyć. Kiedyś w telewizji widziałam jakieś prostytutki, ale potem okazało się, że to byli faceci. Jeden z nich miał na sobie pończochy elastyczne i mówił, że musi sobie przyklejać członka między nogami, żeby go nie było widać. Wyobrażasz to sobie?

Zaparkowałam niedaleko domu pogrzebowego i przyglądałam się temu budynkowi. Był to jeden z nielicznych domów na tej ulicy nie pokryty graffiti. Białe ściany wyglądały na świeżo odnowione, a zainstalowane u góry oświetlenie jeszcze podkreślało wrażenie czystości. W kręgu światła stała grupka mężczyzn w garniturach. Rozmawiali i palili papierosy. Otworzyły się drzwi i z budynku wyszły dwie kobiety w odświętnych strojach. Podeszły do dwóch mężczyzn i cała czwórka ruszyła w stronę samochodu. Kiedy pojazd odjechał, pozostali mężczyźni powrócili do wnętrza i na ulicy zrobiło się pusto.

Zajęłam zwolnione przed chwilą miejsce do parkowania i szybko wymyśliłam historyjkę na użytek krewnych i znajomych zmarłego. Przyszłam, żeby pożegnać się z Fredem „Kaczorem” Wilsonem. Zmarł w wieku sześćdziesięciu ośmiu lat. Gdyby ktoś się dopytywał, co mnie z nim łączyło, zamierzałam twierdzić, że Fred był znajomym mojego dziadka.

Weszłyśmy cicho do domu pogrzebowego i otaksowałyśmy wzrokiem jego wnętrze. Budynek był niewielki: trzy sale i kaplica. W jednej z sal leżał zmarły. Światło było przytłumione, a meble niedrogie, ale gustowne.

Babcia przygryzła wargi i zmierzyła wzrokiem tłum ludzi wychodzących z sali, gdzie leżał „Kaczor”.

– Chyba nic z tego – stwierdziła. – Mamy niewłaściwy odcień skóry. Będziemy wyglądać jak wilki pośród owiec.

Myślałam dokładnie o tym samym. Liczyłam na to, że spotkamy tu przynajmniej kilka różnych ras. Ta część ulicy Starka przypominała tygiel, w którym kolor skóry był jednym ze składników.

– Co ty tu chcesz załatwić? – zainteresowała się nagle babcia. – Po co jeździmy po tych wszystkich domach? Założę się, że kogoś szukasz. Przyznaj, na pewno polujemy na kogoś.

– Coś w tym rodzaju. Nie mogę ci zdradzić szczegółów.

– Nie przejmuj się mną. Potrafię trzymać gębę na kłódkę.

Trumnę „Kaczora” widziałam niezbyt wyraźnie, ale nawet z tej odległości biło w oczy, że rodzina nie oszczędzała na pogrzebie. Miałam świadomość, że powinnam porozmawiać z szefem tego przybytku, ale dość już miałam lipnych negocjacji na temat trumien.

– Już się napatrzyłam – oświadczyła babci. – Czas wracać do domu.

– Zgoda. Z ulgą zdejmę te buty. Takie polowania są wykańczające.

Wyszłyśmy na zewnątrz i stałyśmy mrużąc oczy w padającym z góry świetle lamp.

– Zabawne – odezwała się babcia. – Dałabym sobie głowę uciąć, że zaparkowałyśmy w tym miejscu.

– Bo też rzeczywiście zaparkowałyśmy tutaj – powiedziałam westchnąwszy głęboko.

– Ale samochodu nie ma.

Niestety była to prawda. Samochód zniknął. Przepadł gdzieś. Nigdzie go nie było. Wyjęłam telefon z torebki i zadzwoniłam do Morellego. W domu nikt nie odpowiadał, więc wykręciłam jego samochodowy numer.

Usłyszałam w słuchawce krótki trzask, a po chwili głos Morellego.

– Tu Stephanie – odezwałam się. – Jestem przy domu pogrzebowym „Wieczny Odpoczynek” na Starka. Ukradli mi samochód.

Na odpowiedź musiałam chwilę poczekać, ale zdawało mi się, że w tle słyszę tłumiony śmiech.

– Zgłosiłaś to policji? – zapytał w końcu Morelli.

– Przecież dzwonię do ciebie.

– To dla mnie zaszczyt.

– Jest tu ze mną babcia Mazurowa, którą straszenie bolą stopy.

– Już się robi, szefowo. Pędzę do was.

Wrzuciłam telefon do torebki.

– Zaraz tu będzie Morelli.

– To miło, że po nas przyjedzie.

Nie chciałam być cyniczna, ale podejrzewałam, że Morelli siedział w samochodzie pod moją kamienicą i tylko czekał, aż wrócę do domu, by mnie wypytać, czego dowiedziałam się o Perrym Sandemanie.

Trzymałyśmy się z babcią Mazurową blisko drzwi i cały czas wyglądałyśmy, czy aby ulicą nie przejedzie mój samochód. Czekanie okazało się dość męczące i nudne, a babcia najwyraźniej była rozczarowana, że ani razu nie podszedł do nas handlarz narkotyków lub alfons szukający świeżych ciał.

– Zupełnie nie wiem, o co tyle hałasu – powiedziała. – Noc jest piękna, stoimy tutaj i nie zobaczyłyśmy nawet pół przestępstwa. Ulica Starka to już nie to co dawniej.

– Jakiś kretyn ukradł mi samochód!

– Tak, to prawda. Ale dzięki temu nie można tego wieczoru uznać za stracony. Szkoda mi, że nie widziałam, jak się to stało. To nie to samo, jeśli się czegoś nie zobaczy na własne oczy.

Zza rogu wyjechał samochód Morellego. Joe zaparkował, postawił na dachu koguta i podszedł do nas.

– No i co się stało?

– Jeep stał sobie tutaj, zamknięty na głucho. Byłyśmy w budynku nie więcej niż dziesięć minut. Kiedyśmy wyszły, samochodu już nie było.

– Są jacyś świadkowie?

– Nic mi o tym nie wiadomo. Nie przepytywałam nikogo. – W czasie swojej krótkiej kariery łowcy nagród zdążyłam się nauczyć jednego: na Stark nikt nigdy niczego nie widział. Zadawanie pytań mijało się z celem.

– Zadzwoniłem do centrali, a oni powiadomią wszystkie radiowozy – poinformował mnie Morelli. – Jutro przyjdziesz na posterunek i złożysz oświadczenie.

– Są jakieś szansę na odzyskanie samochodu?

– Zawsze trzeba mieć nadzieję.

– Widziałam w telewizji program o kradzieżach samochodów – wtrąciła się babcia Mazurowa. – Mówili o takich warsztatach samochodowych, gdzie rozbiera sieje na części. Pewnie do tej pory z twego jeepa została już tylko tłusta plama na posadzce w warsztacie.

Morelli otworzył drzwi od strony pasażera i pomógł babci wsiąść. Wskoczyłam na siedzenie obok niej i zmuszałam się do pozytywnego myślenia. Przecież nie wszystkie kradzione samochody rozkłada się na części, prawda? Mój jeep był taki śliczny, że pewnie ktoś nie mógł się oprzeć pokusie i pożyczył go sobie na przejażdżkę. Myśl pozytywnie, Stephanie. Myśl pozytywnie.

Morelli zawrócił i pojechał w stronę Miasteczka. Zatrzymaliśmy się na chwilę pod domem rodziców po to tylko, by usadzić babcię w bujanym fotelu i zapewnić matkę, że nic złego nam się na Stark nie przytrafiło… jeśli nie liczyć rzecz jasna tego, że ukradli mi samochód.

Kiedy wychodziłam, matka tradycyjnie wręczyła mi wałówkę.

– To mała przekąska – powiedziała. – Kawałek ciasta.

– Uwielbiam ciasto – oznajmił Morelli, kiedy wracaliśmy do mnie.

– Nawet o tym nie myśl. Nie dostaniesz ani kawałka.

– Muszę – upierał się Morelli. – Odłożyłem wszystko na bok, żeby wyciągnąć cię z opresji. Mogłabyś przynajmniej poczęstować mnie tym ciastem.

– Tak naprawdę to nie zależy ci na cieście. Chcesz się do mnie wprosić, żeby dowiedzieć się czegoś o Perrym Sandemanie.

– To jeden z wielu powodów.

– Sandeman nie był dzisiaj zbyt rozmowny.

Morelli zatrzymał się przed światłami skrzyżowania.

– Dowiedziałaś się czegoś?

– Tyle, że nie znosi gliniarzy. Nie znosi też mnie, a ja jego. Mieszka na Morton Street i rozrabia po pijanemu.

– Skąd wiesz, że rozrabia po pijanemu?

– Poszłam do niego do domu i rozmawiałam z jednym z sąsiadów.

Morelli zerknął na mnie.

– Odważna jesteś.

– Eee tam – powiedziałam nieszczerze. – Taka to już praca.

– Mam nadzieję, że zachowałaś na tyle rozsądku, żeby się nie przedstawiać? Sandeman nie byłby zachwycony, gdyby dowiedział się, że węszysz w jego gniazdku.

– Zdaje się, że zostawiłam tam wizytówkę. – Nie mówiłam już o tym, jak utknęłam na drabince przeciwpożarowej. Szkoda go było dobijać niepotrzebnymi szczegółami.

Morelli popatrzył na mnie jak na idiotkę.

– Zdaje się, że w domu towarowym „Macy’s” poszukują kogoś do pracy w salonie piękności.

– Nie wyśmiewaj się. Zgoda, popełniłam błąd.

– Słoneczko, ty cały czas popełniasz błędy.

– Taki już mam styl pracy. I nie mów do mnie słoneczko.

Niektórzy uczą się z książek, niektórzy słuchają dobrych rad, a jeszcze inni uczą się na własnych błędach. Ja niestety należę do tej ostatniej grupy. Mówi się trudno. Ale przynajmniej rzadko popełniałam dwa razy ten sam błąd… Chyba żeby chodziło o Morellego. Morelli miał zwyczaj co jakiś czas przewracać moje życie do góry nogami. A ja zazwyczaj mu na to pozwalałam.

– A jak udała się rundka po grabarzach?

– Zero informacji.

Wyłączył silnik i zbliżył się do mnie.

– Pachniesz goździkami.

– Uważaj, pokruszysz ciasto.

Spojrzał na papierową torebkę.

– To kawał ciasta.

– Aha.

– Jeśli go sama zjesz, zaraz ci pójdzie prosto w biodra.

Westchnęłam ciężko.

– W porządku, możesz dostać kawałek. Ale nie próbuj żadnych sztuczek.

– Co chciałaś przez to powiedzieć?

– Już ty dobrze wiesz co!

Morelli uśmiechnął się.

Zaczęłam się zastanawiać, czy by go jednak nie spławić, ale doszłam do wniosku, że jest już za późno, a zresztą i tak by mi się nie udało. Postanowiłam zatem przybrać pozę rezygnacji i wygramoliłam się z samochodu. Powlokłam się do budynku, a Morelli trzymał się tuż za moimi plecami. W milczeniu odbyliśmy jazdę windą na górę. Wysiedliśmy na drugim piętrze i stanęliśmy jak wryci na widok lekko uchylonych drzwi od mojego mieszkania. W okolicy zamka widać było ślady wyważania.

Usłyszałam, że Morelli wyciąga pistolet z kabury i zerknęłam w jego kierunku. Gestem nakazał mi odsunąć się na bok. Wzrok miał utkwiony w drzwiach.

Wyciągnęłam z torebki własny pistolet i stanęłam obok niego.

– Moje mieszkanie, mój kłopot – powiedziałam nie z chęci zgrywania się na bohatera, ale chcąc zachowywać kontrolę nad sytuacją.

Morelli chwycił mnie za poły kurtki i pociągnął do tyłu.

– Nie bądź idiotką.

Otworzyły się sąsiednie drzwi i stanął w nich pan Wolesky z torbą śmieci. Przyłapał nas na sprzeczce.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: