– Pomyślałem, że tobie zostawię tę przyjemność. Wiem przecież, że to lubisz.
Innymi słowy Morelli nie chciał utknąć na schodkach przeciwpożarowych.
– Mogę na ciebie liczyć, kiedy będę zamykać firmę Spira?
– Nikt by mnie nie zdołał odciągnąć nawet wołami.
Przeszłam przez parking i weszłam do budynku bocznymi drzwiami. Wieść o szalonych postępkach. Kenny’ego Mancuso musiała się roznieść szeroko, bo Joego Looseya (bez członka) położono w sali dla szczególnie ważnych osobistości, a tłumy, jakie się tam zebrały, były chyba większe niż wówczas, gdy w połowie kadencji zmarł Silvestor Bergen, prezes Związku Weteranów Walk na Obczyźnie.
Spiro stał w kącie holu i podtrzymując zranioną rękę pełnił obowiązki mistrza ceremonii. Ludzie tłoczyli się wokół niego słuchając z uwagą okolicznościowych komunałów wygłaszanych patetycznym głosem.
Kilka osób spojrzało w moją stronę i zaczęło szeptać zasłaniając sobie usta dłonią.
Spiro skłonił się swojej publiczności i dał mi znak, bym poszła za nim do kuchni. Po drodze, nie zwracając uwagi na Roche’a, który znów zajął strategiczną pozycję przy stoliku do herbaty, zabrał wielką srebrną tacę na ciastka.
– Widziałaś, jakie tłumy darmozjadów? – powiedział Spiro sypiąc na tacę ciastka kupione hurtem w supermarkecie. – Obżerają mnie ze wszystkiego, co mam. Powinienem przedłużyć godziny otwarcia i sprzedawać bilety tym wszystkim, którzy chcą popatrzeć na kikuta Looseya.
– Są jakieś wieści od Kenny’ego?
– Nic. Zdaje się, że położył uszy po sobie. A propos, w związku z tym już cię nie będę potrzebował.
– Skąd ta nagła zmiana?
– Sprawa się wyciszyła.
– I to wszystko?
– Tak, to by było na tyle. – Z rozmachem otworzył drzwi od kuchni i położył ciastka na stoliku.
– Jak się pan czuje? – zagadnął Roche’a. – Pański brat zyskał dodatkową widownię przez Looseya. Pewnie część ludzi wchodzi tam i zastanawia się… no wie pan, że tak powiem nad stanem zwłok pańskiego brata. Proszę zauważyć, że kazałem zamknąć połowę wieka, żeby ludziska z ciekawości nie zaczęli go macać.
Roche wyglądał, jakby miał za chwilę zwymiotować.
– Dziękuję – powiedział. – Dobrze, że pan o wszystkim pomyślał.
Wróciłam do Morellego i przekazałam mu wieści.
Stał zamyślony w cieniu furgonetki.
– Hm, dość nagła zmiana.
– Przypuszczam, że Kenny odzyskał broń. Teraz, kiedy daliśmy Spirowi punkt zaczepienia, on to przekazał Kenny’emu, a Kenny odnalazł zgubę i przestał grozić Spirowi.
– To możliwe.
W ręku trzymałam kluczyki od samochodu.
– Pojadę zobaczyć co z Sandemanem. Może już wrócił do domu.
Zaparkowałam pół przecznicy od kamienicy Sandemana, po przeciwnej stronie ulicy. Morelli zatrzymał furgonetkę tuż za mną. Staliśmy przez chwilę na chodniku, wpatrując się w ogromny budynek odcinający się na tle nocnego nieba. Z nie zasłoniętych okien na parterze padało ostre światło. Powyżej życie skrywało się za pomarańczowymi zasłonami.
– Jakim samochodem jeździ Sandeman? – zapytałam Morellego.
– Ma motor i forda pikapa.
Ani jednego, ani drugiego pojazdu nie widać było na ulicy. Weszliśmy w zaułek prowadzący na tyły domu i tam znaleźliśmy harleya. Od tyłu nie świeciło się w żadnym oknie. U Sandemana również nie. Weranda była pusta. Tylnych drzwi nie zamknięto na klucz. Korytarz, jaki się za nimi rozciągał, był słabo oświetlony gołą żarówką czterdziestką, zwisającą z sufitu na drucie. Z jednego z górnych mieszkań dobiegały odgłosy z telewizora.
Morelli zatrzymał się na chwilę w holu i nasłuchiwał. Potem wszedł na piętro i na następne. Na drugim piętrze było ciemno i cicho. Morelli nasłuchiwał pod drzwiami Sandemana. Pokręcił głową. W jego mieszkaniu panowała cisza.
Podszedł do okna, otworzył je i wyjrzał.
– Mnie nie wypada włamywać się do jego mieszkania – usprawiedliwiał się.
Tak jakbym ja mogła to robić bezkarnie.
Morelli spojrzał na ciężką latarkę, którą trzymałam w ręku.
– Oczywiście łowca nagród mógłby tam wejść prowadząc pościg – sugerował.
– Tylko wówczas, gdyby był przekonany, że ścigany rzeczywiście jest w środku.
Morelli patrzył na mnie z nadzieją w oczach.
Spojrzałam na schodki przeciwpożarowe.
– To wszystko ledwie się trzyma kupy – powiedziałam.
– Tak – przyznał. – Zauważyłem. Pode mną mogłoby się zarwać. – Ujął mnie palcem pod brodę i spojrzał mi w oczy. – Ale pod taką kruszynką jak ty, na pewno się nie zawali.
Można o mnie mówić różne rzeczy, ale na pewno nie to, że jestem kruszynką. Cóż mi pozostało? Wzięłam głęboki oddech i wysunęłam się przez okno na schodki przeciwpożarowe. Stalowa konstrukcja jęknęła i spod moich stóp posypały się na ziemię płaty rdzy. Zmówiłam ekspresową modlitwę i krok po kroku zaczęłam zbliżać się do okna Sandemana.
Przysunęłam głowę do szyby i osłoniwszy oczy rękoma zajrzałam do środka. Panowały tam egipskie ciemności. Spróbowałam podnieść okno. Nie było zamknięte. Szarpnęłam, ale gdzieś w połowie drogi się zacięło.
– Możesz wejść do środka? – szeptem zapytał Morelli.
– Nie. Okno się zacięło. – Przysiadłam i zajrzałam przez powstałą szparę, oświetlając pokój latarką. O ile mnie wzrok nie mylił, nic się tam nie zmieniło. W mieszkaniu panował ten sam bałagan, nędza i odór brudnych ubrań i przepełnionych popielniczek. Nigdzie nie było widać jakichkolwiek śladów walki czy choćby przemocy.
Postanowiłam jeszcze raz spróbować poruszyć oknem. Zaparłam się mocniej nogami i szarpnęłam starą drewnianą ramę. Z kruszejącego muru wysunęły się obluzowane bolce i niepewna platforma schodków przeciwpożarowych przechyliła się nagle o 45 stopni. Wysunęły się schodki i poręcze, a ja poszybowałam stopami w dół. Ręką chwyciłam się za jakiś kawał wystającego z muru metalu i w panice trzymałam się go ze wszystkich sił… przez kilka upiornych sekund. Nagle bowiem cała konstrukcja schodków z drugiego piętra zwaliła się z hukiem na pierwsze piętro. Nastąpiła chwila przerwy. Miałam czas, by sobie siarczyście zakląć.
Na górze Morelli wychylił się z okna.
– Nie ruszaj się!
BRZDĘK! Drugie piętro schodków oderwało się od reszty i spadło na ziemię unosząc mnie ze sobą. Upadłam prosto na plecy z głośnym łupnięciem, od którego całe powietrze uciekło mi z płuc.
Leżałam oszołomiona, gdy pojawiła się tuż nade mną twarz Morellego.
– O kurwa – szepnął. – Jezu, Stephanie, powiedz coś!
Patrzyłam prosto przed siebie nie mogąc wymówić słowa, z trudnością łapiąc oddech.
Sprawdził mi puls na szyi, potem dotknął stóp i posuwał się w stronę bioder.
– Możesz poruszać palcami u nóg?
Nie wtedy, kiedy facet trzyma mi rękę po wewnętrznej stronie uda. Czułam, że skóra płonie mi pod jego dotykiem, a palce nóg podwijają się kurczowo. Usłyszałam, jak wsysam powietrze.
– Spróbuj tylko dotknąć mnie wyżej, a oskarżę cię o napastowanie seksualne.
Morelli zakołysał się na piętach i przetarł dłonią oczy.
– Ależ mnie wystraszyłaś.
– Co się tam dzieje? – rozległ się głos z jakiegoś okna na górze. – Zaraz dzwonię na policję. Nie wytrzymam już tego dłużej. Tutaj też obowiązuje cisza nocna.
Podniosłam się na łokciu.
– Zabierz mnie stąd.
Morelli ostrożnie postawił mnie na nogi.
– Na pewno dobrze się czujesz?
– Chyba sobie niczego nie złamałam. – Zmarszczyłam nos. – Co to znowu za smród? O Boże, mam nadzieję, że nie wpadłam na żadne świństwo, co?
Morelli obrócił mnie.
– O rany! – zawołał. – Ktoś w tym domu ma wielkiego psa. Wielkiego i do tego chorego na biegunkę. Zdaje się, że trafiłaś w dziesiątkę.
Zrzuciłam kurtkę i trzymałam ją na odległość wyciągniętej ręki.
– Teraz już dobrze?
– Masz tego jeszcze trochę na dżinsach.
– Gdzieś jeszcze?
– Na włosach.
Wpadłam w histerię.
– ZBIERZ TO ZE MNIE! ZBIERZ TO ZE MNIE!
Morelli zatkał mi usta dłonią.
– Cicho!
– Zbierz to z moich włosów!
– Nie da się. Musisz to zmyć. – Pociągnął mnie w stronę ulicy. – Możesz iść?
Niepewnie postąpiłam krok naprzód.
– Dobrze – ucieszył się Morelli. – Oby tak dalej. Ani się obejrzysz, jak będziemy przy furgonetce. Potem wsadzę cię pod prysznic. Godzina albo dwie szorowania i będziesz jak nowa.
– Jak nowa! – W uszach mi dzwoniło, a mój własny głos dochodził jakby z zaświatów. – Jak nowa – powtarzałam.
Kiedy dotarliśmy do furgonetki, Morelli otworzył tylne drzwi.
– Nie masz nic przeciwko temu, żeby pojechać z tyłu?
Patrzyłam na niego bezmyślnie, całkowicie zrezygnowana.
Morelli zaświecił mi latarką w oczy.
– Na pewno dobrze się czujesz?
– Jak myślisz, co to był za pies?
– Na pewno wielki.
– Ale jakiej rasy?
– Rottweiler. Samiec. Stary i spasiony. Miał zepsute zęby i nażarł się tuńczyka.
Rozpłakałam się.
– O Chryste – jęknął Morelli. – Nie płacz. Nie znoszę, kiedy płaczesz.
– Mam gówno rottweilera we włosach.
Otarł mi kciukiem łzy z policzków.
– Już dobrze, skarbie. Naprawdę nie ma się czym przejmować. Żartowałem z tym tuńczykiem. – Podsadził mnie do furgonetki. – Trzymaj się. Za chwilę będziemy w domu.
Zawiózł mnie do mojego mieszkania.
– Pomyślałem, że tak będzie lepiej – wyjaśnił. – Nie chciałem, żeby twoja matka oglądała cię w tym stanie. – Znalazł klucz w torebce i otworzył drzwi.
W mieszkaniu było chłodno i nieprzytulnie. Za cicho. Nie było Rexa, który turkotał zwykle w swoim kółeczku. Nie świeciło się światło, które zawsze zostawiałam, by wieczorem przyjemniej wchodziło się do domu.
Po lewej miałam kuchnię.
– Chcę piwa – powiedziałam do Morellego. Nie spieszyło mi się pod prysznic. I tak straciłam już powonienie. Pogodziłam się też z tym, co miałam we włosach.
Weszłam do kuchni i ujęłam drzwi lodówki. Drzwi otworzyły się szeroko, włączył się agregat i zapaliło światło, a ja w niemym osłupieniu zobaczyłam stopę… wielką, brudną, okrwawioną stopę, odciętą tuż powyżej kostki. Stała sobie między pudełkiem margaryny i butelką koktajlu żurawinowego.