Rozdział 2
Wskoczyłam za kierownicę, zablokowałam drzwi i podejrzliwie rozejrzałam się dookoła, aby upewnić się, że nikt nie zauważył, jak łamię prawo federalne. Przyciskałam torebkę do piersi, a przed oczyma skakały mi czarne płatki. Zgoda, być może nie należę do najtwardszych i najbardziej nieustraszonych łowców nagród na świecie. Ale jakie to ma znaczenie, skoro już wkrótce dopadnę swojego ściganego?
Włożyłam kluczyk do stacyjki, uruchomiłam silnik i ruszyłam z parkingu. Wsunęłam do odtwarzacza kasetę Aerosmith i wjechawszy na autostradę przekręciłam do oporu potencjometr głośności. Było ciemno i padał deszcz, w związku z czym widoczność była bardzo kiepska, ale co mi tam, tu, w stanie Jersey, nie ma zwyczaju zwalniać nawet na chwilę. Tuż przed moimi oczyma rozjarzyły się nagle czerwone światła stopu. Z całej siły wcisnęłam pedał hamulca. Po chwili światło zmieniło się na zielone i wszyscy kierowcy wdusili gaz do dechy. Przekroczyłam dwa pasy ruchu, by przygotować się do zjazdu. Omal przy tym nie wpadłam na jakiś samochód. Kierowca nacisnął klakson i wymownym gestem dał do zrozumienia, co o mnie myśli.
Zrewanżowałam mu się tym samym i dorzuciłam parę przykrych słów pod adresem jego matki. Takie sytuacje zobowiązują obywatela Trenton do odpowiednich reakcji.
Samochody ciągnęły ulicami miasta jak żółwie. Z ulgą spostrzegłam, że przejeżdżam przez tory kolejowe i zbliżam się do Miasteczka. Wjechałam w aleję Hamiltona i od razu poczułam nadciągającą nad moją głowę gradową chmurę rodzinnych wyrzutów.
Kiedy parkowałam przed domem, matka już wyglądała przez drzwi.
– Spóźniłaś się – oznajmiła.
– Tylko dwie minuty!
– Słyszałam syreny. Nie miałaś chyba wypadku?
– Nie, skądże. Po prostu pracowałam.
– Powinnaś znaleźć sobie jakąś porządną robotę. Coś na stałe, z normalnymi godzinami pracy. Twoja kuzynka Marjorie dostała posadę sekretarki w J amp; J i słyszałam, że całkiem nieźle zarabia.
Babcia Mazurowa stała w korytarzu. Od kiedy dziadek Mazur zaczął jadać swoją tradycyjną jajecznicę na bekonie w niebiosach, babcia zamieszkała z nami.
– Pospieszmy się z tą kolacją, jeśli chcemy zdążyć na ceremonię wystawienia ciała – ponaglała mnie babcia. – Wiesz przecież, że lubię zjawiać się trochę wcześniej, żeby zdążyć zaklepać sobie dobre miejsce. Dzisiaj mają tam być Rycerze Kolumba. Zapowiada się niezły tłok. I co sądzisz o tej kiecce? – zapytała wygładzając przód sukienki. – Nie za bardzo krzykliwa?
Babcia Mazurowa miała siedemdziesiąt dwa lata, ale bywały dni, kiedy wyglądała na dziewięćdziesiątkę. Bardzo ją kochałam, lecz pozostawiona sama sobie ubierała się jak papuga. Na dzisiejszy wieczór wybrała sukienkę do kolan w kolorze strażackiej czerwieni, ozdobioną błyszczącymi złotymi guzikami.
– Doskonała – zapewniłam ją. Zwłaszcza do domu pogrzebowego.
Matka postawiła na stole puree ziemniaczane.
– Siadajcie do obiadu – wołała – bo ziemniaki wystygną!
– Co dzisiaj robiłaś? – zainteresowała się babcia. – Przywoływałaś kogoś do porządku?
– Przez cały dzień szukałam Kenny’ego Mancuso, ale nie miałam szczęścia.
– Kenny Mancuso to łobuz – stwierdziła matka. – Wszyscy mężczyźni z rodu Morellich i Mancusów są funta kłaków warci. Żadnemu z nich nie można ufać.
Popatrzyłam na matkę.
– Może doszły do twoich uszu jakieś plotki na temat Kenny’ego?
– Owszem, że Kenny to łobuz – odparła matka. – Czy to nie wystarczy?
W Miasteczku zdarzało się ludziom urodzić z piętnem łobuza. Kobietom Morellich i Mancusów nie można było niczego zarzucić, ale mężczyźni z tych rodzin to same warchoły. Piją, przeklinają, biją dzieci i zdradzają żony i przyjaciółki.
– Na uroczystości wystawienia zwłok będzie Sergie Morelli – odezwała się babcia. – Ma przybyć z drużyną Rycerzy Kolumba. Mogłabym go trochę podpytać. Zawsze miał do mnie słabość. Zresztą sama się rozejrzę.
Sergie Morelli miał osiemdziesiąt jeden lat. Z jego wielkich uszu wystawały kępki siwych włosów. Wątpiłam, by Sergie znał miejsce pobytu Kenny’ego, ale nawet pozornie bezużyteczne informacje też się czasami przydają.
– A może wybrać się z tobą, babciu? – zaproponowałam – Obie mogłybyśmy go wtedy zręcznie podpytać.
– Zgoda, ale ubierz się trochę inaczej niż ja.
Ojciec mrugnął do mnie i zajął się swoim kurczakiem.
– Myślisz, że powinnam wziąć broń? – zapytała babcia Mazurowa. – Tak na wszelki wypadek.
– Jezu – jęknął ojciec.
Na deser matka podała nam ciepłą domową szarlotkę. Pachniała jabłkami i cynamonem. Ciasto było kruche, polanę lukrem i rozpływało się w ustach. Zjadłam dwa kawałki – istne niebo w gębie.
– Powinnaś otworzyć cukiernię – poradziłam matce. – Mogłabyś zbić majątek na wypieku i sprzedaży ciast.
Matka, zajęta sprzątaniem talerzyków deserowych i rodowych sreber, była jednak innego zdania.
– I tak mam dość roboty w domu i przy ojcu. Poza tym jeśli już miałabym pracować, to tylko jako pielęgniarka. Zawsze uważałam, że byłabym doskonała w tym zawodzie.
Wszyscy popatrzyliśmy na nią zaskoczeni. Nigdy nie wspominała nam o tego typu aspiracjach. Bogiem a prawdą nigdy z jej strony nie było mowy o jakichkolwiek planach dotyczących przyszłości, chyba że chodziło o sprawienie nowej pościeli lub zasłon.
– Może powinnaś pomyśleć o dokształcaniu się – poradziłam jej. – W college’u jest specjalny kurs dla pielęgniarek.
– Ja tam za nic nie chciałabym być pielęgniarką – wtrąciła babcia Mazurowa. – Boże, chodzić w tych obrzydliwych białych butach na gumowych podeszwach i przez cały dzień nic tylko opróżniać baseny. Jeślibym już miała pracować, to tylko jako gwiazda filmowa.
W Miasteczku jest pięć domów pogrzebowych. Danny Gunzer, zmarły szwagier Betty Szajack, leżał w „Salonie Pogrzebowym Stivy”.
– Przysięgnij mi, że kiedy umrę, zawieziecie mnie do Stivy – domagała się w czasie drogi babcia Mazurowa. – Nie chcę, żeby do grobu przygotowywało mnie to beztalencie Mosel. On się w ogóle nie zna na makijażu. Używa za dużo różu. U niego żaden zmarły nie wygląda naturalnie. No i nie chcę, żeby Sokolowsky oglądał mnie nago. Słyszałam sporo dziwnych historii o tym Sokolowskym. Stiva jest najlepszy. Do niego trafiają wszyscy szanujący się obywatele.
Dom pogrzebowy Stivy stał przy alei Hamiltona, niedaleko szpitala św. Franciszka. Mieścił się w ogromnym wiktoriańskim budynku, który przeszedł gruntowną przebudowę i został powiększony o werandę. Na tle białych ścian domu rysowały się czernią okiennice. W trosce o starsze osoby Stiva położył na zewnątrz zieloną wykładzinę, która biegła od frontowych drzwi poprzez schody aż do chodnika. Podjazd dochodził na tyły budynku, gdzie mieścił się garaż na cztery wozy wiadomego przeznaczenia. Po stronie przeciwnej do podjazdu postawiono niewielką dobudówkę z cegły. Mieściły się w niej dwie dodatkowe sale. Nigdy jeszcze nie zwiedzałam domu pogrzebowego Stivy, ale słyszałam, że wewnątrz istnieje też pomieszczenie do balsamowania zwłok.
Zaparkowałam na ulicy i obiegłam jeepa, by pomóc wysiąść babci Mazurowej. Starsza pani doszła bowiem do wniosku, że w zwykłych tenisówkach nic nie wskóra u Sergiego Morellego, paradowała więc w czarnych skórzanych szpilkach, jakie jej zdaniem noszą wszystkie „laski”.
Chwyciłam ją mocno za łokieć i wprowadziłam po schodach do głównego holu, gdzie zbierali się właśnie Rycerze Kolumba w zabawnych kapeluszach i szarfach. Mówiono ściszonymi głosami, a odgłosy kroków tłumiła wykładzina. W powietrzu unosił się zapach ciętych kwiatów, przemieszany z wonią mięty płynącą z oddechów. Mimo to wyczuwało się że Rycerze Kolumba zdążyli już wypić morze whisky Segram.
Constantine Stiva założył swoją firmę przed trzydziestu laty i od tego czasu codziennie osobiście dotrzymywał towarzystwa rodzinom i bliskim zmarłych. Stiva był żałobnikiem doskonałym, o twarzy nieporuszonej niczym Sfinks. Wysokie blade czoło miało w sobie coś kojącego. Poruszał się cicho i niepostrzeżenie. Constantine Stiva… pracujący z dala od ludzkich oczu balsamista.
Ostatnio coraz częściej u boku Constantine’a zaczął pojawiać się jego pasierb Spiro. Wieczorami towarzyszył mu przy wystawianiu zwłok, a rankiem przy pochówkach. O ile jednak Constantine Stiva cały oddawał się na usługi śmierci, dla Spira niezgłębiona tajemnica była raczej widowiskiem. Uśmiechał się wprawdzie współczująco, ale tylko ustami, oczy nie brały w tym udziału. Gdybym miała zgadywać, co najbardziej pociągało go w tym zawodzie, powiedziałabym pewnie, że chemia. Młodsza siostra Mary Lou Molnar chodziła ze Spirem do podstawówki i opowiadała w domu, że kiedy Stiva junior obcinał sobie paznokcie, to ich ścinki zbierał do szklanego słoiczka.
Spiro był niewielkiego wzrostu, ciemny i miał owłosione palce. W jego twarzy dominował nos i pochyłe czoło. Prawda jest taka, że wyglądem przypominał szczura nafaszerowanego sterydami. Jak można się domyślić, plotki o zbieraniu obciętych paznokci nie poprawiały jego wizerunku w moich oczach.
Przyjaźnił się z Moogeyem Buesem, ale nie wydawał się specjalnie poruszony jego zabójstwem. Rozmawiałam z nim krótko, kiedy sprawdzałam osoby wymienione w kalendarzyku Kenny’ego. Spiro odpowiadał uprzejmie, ale z rezerwą. Owszem, w liceum był blisko z Kennym i Moogeyem. Tak, przyjaźnili się także potem. Zupełnie jednak nie miał pojęcia, jaka mogła być przyczyna zamachu na Moogeya. Nie, nie widział się z Kennym od czasu jego aresztowania i nie orientuje się, gdzie poszukiwany mógłby się schronić.
W holu nigdzie nie widać było Constantine’a, a ruchem kierował Spiro, ubrany w tradycyjny ciemny garnitur i świeżą białą koszulę.
Babcia zmierzyła go takim wzrokiem, jakim spogląda się na tanią imitację dobrej biżuterii.
– Gdzie Con? – zapytała.
– W szpitalu. Przepuklina. Położyli go w zeszłym tygodniu.
– Nie! – Babcia Mazurowa gwałtownie zaczerpnęła powietrza. – A kto się zajmuje firmą?
– Ja. Zresztą i tak sam prowadziłem większość spraw. No i mam do pomocy Louiego.
– A cóż to za Louie?
– Louie Moon – wyjaśnił Spiro. – Pewnie go pani nie zna, bo pracuje głównie przed południem, czasami prowadzi samochody. Jest u nas od mniej więcej sześciu miesięcy.