W przeciwieństwie do niego Win nie rozstawał się z pistoletem, a właściwie z dwoma, nie licząc imponującego arsenału broni niewidocznej. Ten człowiek był uzbrojony jak Izrael.
Mieszkanie składało się z trzech pokojów i kuchni. Szybko przez nie przeszli. Nie było tam nikogo. Żadnego trupa.
– Coś zginęło? – spytał Brendę.
Spojrzała na niego z urazą.
– A skąd mam wiedzieć, do diabła?
– Mówię o tym, co się rzuca w oczy. Widzę telewizor. Widzę magnetowid. Pytam, czy obrabowano mieszkanie?
Rozejrzała się po dużym pokoju.
– Nie. Nie wygląda to na rabunek – odparła.
– Podejrzewasz, kto mógłby się tu włamać i czego szukać?
Pokręciła przecząco głową, oczami wciąż chłonąc bałagan.
– Czy Horace ukrył gdzieś pieniądze? W słoiku, pod podłogą, w jakimś innym miejscu?
– Nie.
Rozejrzeli się po pokoju. Brenda otworzyła szafę. Przez dłuższą chwilę stała bez słowa.
– Brenda?
– Brakuje wielu jego ubrań – powiedziała cicho. – I walizki.
– To dobrze. A więc najprawdopodobniej uciekł. Zmniejsza to możliwość, że spotkało go coś złego.
Skinęła głową.
– To niesamowite.
– Dlaczego?
– Powtarza się historia z mamą. Do tej pory pamiętam, jak tata stał tutaj i wpatrywał się w puste wieszaki.
Wrócili do dużego pokoju i weszli do małej sypialni.
– Twój pokój? – spytał Myron.
– Tak, owszem, choć nieczęsto tu bywam – odparła. Spojrzała na podłogę przy nocnym stoliku, z cichym jękiem opadła na kolana i zaczęła przerzucać rzeczy.
– Brenda?
Przerzucała je coraz zapamiętałej, oczy jej pałały. Niebawem wstała, pobiegła do sypialni ojca, a potem do dużego pokoju. Myron trzymał się z boku.
– Zniknęły – oznajmiła.
– Co?
Spojrzała na niego.
– Listy matki do mnie. Ktoś je zabrał.
4
Myron zaparkował przed akademikiem. Podczas jazdy Brenda milczała, jeśli nie liczyć monosylabowych wskazówek, jak ma jechać. Nie narzucał się z rozmową. Zatrzymał samochód i obrócił się w jej stronę. Patrzyła przed siebie.
Uniwersytet Restona był pełen trawników, wielkich dębów, ceglanych budynków, talerzy frisbee i bandan. Jego profesorowie wciąż nosili długie włosy, rozczochrane brody i tweedowe marynarki. Panował tu duch niewinności, fantazji, młodości i niezwykłych porywów. Ale właśnie na tym polegał urok takich uczelni – studenci rozprawiali na tematy życia i śmierci w otoczeniu odizolowanym od świata jak Disney World. Rzeczywistość nie miała tu wstępu. I słusznie. Tak właśnie powinno być.
– Odeszła – przemówiła Brenda. – Gdy miałam pięć lat, po prostu zostawiła mnie z ojcem.
Myron pozwolił jej mówić.
– Bardzo dobrze ją pamiętam. Jak wyglądała. Jak pachniała. Jak wracała do domu z pracy tak skonana, że powłóczyła nogami. Przez minione dwadzieścia lat rozmawiałam o niej może z pięć razy. Ale co dzień o niej myślę. Zastanawiam się, dlaczego mnie porzuciła. I dlaczego nadal za nią tęsknię.
Dotknęła ręką podbródka i odwróciła głowę. W samochodzie zapadła cisza.
– Jesteś w tym dobry, Myron? – spytała. – W poszukiwaniu ludzi?
– Myślę, że tak.
Brenda nacisnęła klamkę.
– Znajdziesz moją matkę?
Nie zaczekała na odpowiedź, szybko wysiadła z samochodu i weszła po stopniach. Myron patrzył, jak znika w kolonialnym budynku z cegły. A potem uruchomił silnik i ruszył do domu.
Znalazł wolne miejsce na Spring Street tuż przed poddaszem Jessiki. Wciąż nazywał swoje nowe lokum jej poddaszem, chociaż mieszkał tu i płacił połowę czynszu. Aż dziw, jak sprawdzał się taki układ.
Wszedł po schodach na drugie piętro i zaraz po otwarciu drzwi dobiegł go jej okrzyk:
– Pracuję!
Wprawdzie nie słyszał klikania klawiatury komputera, ale to o niczym nie świadczyło. Przeszedł do sypialni, zamknął drzwi i włączył sekretarkę. Podczas pisania Jessica nigdy nie odbierała telefonów.
Wcisnął odtwarzanie.
– Cześć, Myron. Tu mama – oznajmiła z taśmy jego matka, tak jakby nie znał jej głosu. – Boże, jak ja nienawidzę tej maszyny. Czy ta twoja nie może odebrać telefonu? Wiem, że jest w domu. Czy to tak trudno podnieść słuchawkę, przywitać się i przyjąć wiadomość? Jestem w biurze, dzwonią telefony, to je odbieram. Nawet gdy pracuję. Albo zlecam to sekretarce. Nie maszynie. Świetnie wiesz, jak nie znoszę tych automatycznych sekretarek.
Wyrzekała w tym stylu jakiś czas. Myron zatęsknił za epoką, gdy automatyczne sekretarki zmuszały do zwięzłości. Postęp nie zawsze był korzystny.
Wreszcie zeszła z niej para.
– Dzwonię, żeby cię pozdrowić, ślicznoto moja. Porozmawiamy później – zakończyła.
Przez pierwsze trzydzieści lat życia Myron mieszkał w podmiejskim Livingston, w stanie New Jersey. Najpierw, jako brzdąc, w małym pokoju dziecinnym na górze z lewej. Od lat trzech do szesnastu w sypialni na górze po prawej. A od siedemnastego roku życia do bardzo niedawna w suterenie. Oczywiście nie cały czas. Przez cztery lata studiował na Uniwersytecie Duke’a w Karolinie Północnej, w lecie jeździł na obozy koszykarskie, a niekiedy zatrzymywał się u Jessiki lub Wina na Manhattanie. Jednakże jego prawdziwym domem był zawsze, co tu kryć, dom mamy i taty – i to, o dziwo, z wyboru, choć niektórzy podejrzewali, iż poważna terapia u psychiatry ujawniłaby głębsze motywy takiego upodobania.
Zmieniło się to kilka miesięcy temu, kiedy Jessica poprosiła go, żeby z nią zamieszkał. To, że propozycja ta wyszła od niej, było w ich stosunkach rzadkością. Myron był zarazem wniebowzięty, odurzony i przerażony. Jego obawy nie miały nic wspólnego ze strachem przed zaangażowaniem się – ta fobia dręczyła nie jego, tylko ją – ale w przeszłości ich związek przechodził trudne chwile, dlatego, mówiąc prosto, nie chciał, żeby Jessica znowu go zraniła.
Nadal spotykał się z rodzicami co tydzień – wpadał do nich na obiad albo oni przyjeżdżali do Nowego Jorku. Poza tym prawie codziennie rozmawiał z mamą lub tatą przez telefon. Co dziwne, choć byli denerwujący, to ich lubił. Może to zabrzmi niedorzecznie, ale naprawdę dobrze się z nimi czuł. Że to żenada? Oczywiście. Obciach jak polka na akordeonie? Totalny. Ale bywa.
Chwycił z lodówki yoo-hoo, potrząsnął, otworzył i pociągnął duży łyk słodkiego nektaru.
– Na co masz ochotę? – zawołała Jessica.
– Bo ja wiem.
– Chcesz wyjść?
– A moglibyśmy zamówić coś do domu?
– Tak.
Pojawiła się w drzwiach, w za dużej koszulce z godłem uniwerku Duke’a i czarnych spodniach z dzianiny. Włosy miała związane w koński ogon. Kilka luźnych kosmyków spadało jej na twarz. Kiedy się uśmiechała, wciąż mu przyśpieszał puls.
– Cześć – powiedział, dumny ze swoich oryginalnych powitalnych odżywek.
– Zjesz coś chińskiego? – spytała.
– Jasne.
– Po hunańsku, syczuańsku, kantońsku?
– Syczuańsku.
– Zgoda. Syczuański ogród, syczuańskiego smoka czy syczuańskie cesarstwo?
– Poprzednim razem smok był tłusty – odparła po chwili. – Weźmy cesarstwo.
Przeszła przez kuchnię i cmoknęła go w policzek. Jej włosy pachniały jak dzikie kwiaty po letniej burzy. Myron uścisnął ją krótko, chwycił z szafki menu i po ustaleniu, że zjedzą pikantną kwaśną zupę oraz porcje krewetek z warzywami, zadzwonił, natrafiając jak zwykle na barierę językową. Czy nie mogli choć raz posadzić w dziale zamówień kogoś, kto mówił po angielsku?! Po sześciokrotnym powtórzeniu numeru swojego telefonu odwiesił słuchawkę.
– Dużo napisałaś? – spytał.
Skinęła głową.
– Pierwszą wersję skończę do Bożego Narodzenia.
– Myślałem, że ostateczny termin to sierpień.
– O co ci chodzi?
Usiedli przy kuchennym stole. Kuchnia, salon, jadalnia i pokój telewizyjny tworzyły jedno wielkie przestronne pomieszczenie z sufitem zawieszonym cztery i pół metra nad głowami. Za sprawą ceglanych ścian i odsłoniętych metalowych belek było tu zarazem artystowsko i trochę jak na stacji kolejowej. Jednym słowem, klawo.