Widząc, co nabroił, Baloyne pojechał niezwłocznie do Rusha i wszystko mu opowiedział. Rush zaniepokoił się poważnie o losy Projektu. Jakkolwiek szanse, że gdziekolwiek zechcą poważnie wysłuchać Laserowitza, były nikłe, przecież taka ewentualność nie dawała się wykluczyć, a gdyby afera przedostała się z prasy brukowej do metropolitarnej, na pewno nabrałaby charakteru politycznego.
Wtajemniczeni wyobrażali sobie doskonale, jaki podniesie się krzyk, że Stany Zjednoczone usiłowały obrabować ludzkość z tego, co winno stanowić jej własność wspólną. Baloyne sugerował wprawdzie, że można by zapobiec temu jakimś zwięzłym, półoficjalnym przynajmniej komunikatem, lecz Rush ani po temu upoważnień nie miał, ani nie zamierzał się o nie starać, ponieważ – tłumaczył – rzecz wciąż jeszcze nie jest całkowicie pewna i żyrować przedsięwzięcia swoją całą powagą na forum międzynarodowym rząd, choćby chciał, nie może dopóty, dopóki wstępne prace nie udowodnią prawdziwości dotychczasowych domniemań. Że zaś szło o delikatną materię, Rush zwrócił się nolens volens do swego znajomego, Barretta, przywódcy demokratycznej mniejszości w Senacie, ten zaś z kolei, poradziwszy się swoich ludzi, chciał uruchomić Federalne Biuro Śledcze, ale stamtąd skierowano go do Centralnej Agencji Wywiadu, albowiem jakiś wybitny prawnik z FBI uznał, że Kosmos, jako leżący poza granicami Stanów, w kompetencje Biura Federalnego nie wchodzi, podlega natomiast CIA, bo ta właśnie poświęca się problemom zagranicznym.
Nieszczęśliwe konsekwencje tego kroku przejawiły się nie od razu, ale w ten sposób został zainicjowany proces już nieodwracalny. Rush, jako osobistość z pogranicza nauki i polityki, zapewne orientował się w niepożądanych skutkach oddania Projektu pod taką opiekę, toteż powstrzymawszy jeszcze swojego senatora na dwadzieścia cztery godziny, wysłał dwu zaufanych do Laserowitza, by przemówili mu do rozsądku. Laserowitz nie tylko okazał się głuchy na perswazję, ile urządził przybyłym taką awanturę, że doszło do bitki, w której interweniowała wezwana przez zarząd hotelu policja.
W następnych dniach prasę nawodniły zgoła fantastyczne, a właściwie bzdurne wieści o rozmaitych „dwójcach” i „trójcach” milczenia przesłanych Ziemi przez Kosmos, o zjawiskach świetlnych, lądowaniu małych zielonych człowieczków, którzy nosili „neutrinową odzież”, i tym podobne brednie, w których często gęsto powoływano się na Laserowitza tytułowanego już profesorem. Rychło jednak, bo nim miesiąc minął, „znakomity uczony” okazał się paranoikiem i został zamknięty w lecznicy dla umysłowo chorych. Na tym, niestety, historia jego się nie zamknęła. Aż do prasy centralnej, do wielkich gazet dotarły echa fantasmagorycznego zmagania Laserowitza (który dwa, razy uciekał ze szpitala, przy czym drugi raz uczynił to sposobem radykalnym, opuścił go bowiem przez okno z ósmego piętra) o prawdę jego odkrycia, tak – według opublikowanych potem wersji – obłąkańczego, a przecież bliskiego prawdy. Wyznaję, że ciarki przechodzą mi po skórze, ilekroć wspominam ten fragment prehistorii naszego Projektu.
Jak łatwo można się domyślić, zapełnianie szpalt prasy masą wieści coraz to nonsensowniejszych było niczym innym, jak manewrem odwrócenia uwagi, zaplanowanym przez sprawnych fachowców z CIA. Zaprzeczyć bowiem sprawie, zdementować ją, a jeszcze na łamach poważnych pism, oznaczałoby właśnie skupić na niej uwagę i zainteresowanie sposobem najbardziej niepożądanym z możliwych. Lecz wyjawić, że szło o bzdury, utopić źdźbło prawdy w lawinie kretyńsko brzmiących zmyśleń – przypisanych „profesorowi” Laserowitzowi – było pociągnięciem nader zręcznym, zwłaszcza kiedy akcję tę zwieńczyć mogło zamieszczenie lakonicznej notatki o samobójstwie szaleńca, która wymową swoją ucinała ostatecznie łeb wszelkim plotkom.
Los owego fanatyka był prawdziwie koszmarny i nie od razu pogodziłem się z tym, że zarówno jego obłęd, jak i ów ostatni krok z okna w ośmiopiętrową pustkę były autentyczne, lecz przekonali mnie do takiej wersji zdarzeń ludzie, którym muszę ufać. A jednak signum temporis wytłoczone zostało już w nagłówku naszego ogromnego przedsięwzięcia, znak czasów, jak żadne może mieszających obrzydliwość ze wzniosłością; zygzak losowych zdarzeń, zanim rzucił w nasze ręce ową wielką szansę, zmiażdżył, jak pestkę, człowieka, który, choć w zaślepieniu, podszedł przecież jako pierwszy do progu odkrycia.
Jeśli się nie mylę, wysłannicy Rusha uznali go za pomylonego już wtedy, gdy odmówił przyjęcia większej sumy w zamian za poniechanie swych roszczeń. Ale w takim razie ja i on byliśmy tej samej wiary, z tą jedynie różnicą, że praktykowaliśmy ją w różnych zakonach. Gdyby nie owa wielka fala, w jaką się dostał, Laserowitz mógł był zapewne prosperować, oddany bez zakłóceń sprawie Talerzy Latających i całej reszty jako niskoprocentowy maniak, bo przecież nie brak takich ludzi, lecz świadomość odebrania mu tego, co miał za swoją najświętszą własność, odkrycia przecinającego historię ludzkości na dwie części, rozerwała jak wybuch jego odporność i pchnęła go do zguby. Nie sądzę, by jego pamięci należała się uwaga tylko szydercza. Każda wielka sprawa ma swoje okoliczności także śmieszne lub żałośnie trywialne, z czego wcale nie wynika, by do niej integralnie nie należały. Zresztą śmieszność jest pojęciem względnym. Ze mnie też się śmiano, ilekroć mówiłem o Laserowitzu w sposób podobny do powyższego. Z aktorów prologu najlepiej jeszcze wyszedł chyba Swanson, ponieważ zadowolił się pieniędzmi, grzywnę zapłacono za niego (nie wiem, kto to zrobił – CIA czy administracja Projektu), i sutym odszkodowaniem za moralną udrękę, jaką ścierpiał, niewinnie oskarżony o oszustwo, odwiedziono go od chęci złożenia apelacji. Wszystko po to, by Projekt mógł w spokoju rozpocząć swe prace w przeznaczonym mu już definitywnym odosobnieniu.
IV
Zarówno opisane wypadki, które na ogół – chociaż nie wszędzie – przylegają do wersji oficjalnej, jak i cały pierwszy rok Projektu toczyły się bez mojego udziału. O tym, czemu zwrócono się do mnie dopiero wówczas, kiedy w Radzie Naukowej zapanowało przekonanie o konieczności zdobycia uczonych posiłków, opowiadano mi tyle razy tak wiele rozmaitych rzeczy, takie ważkie wytaczano argumenty, że nic z tego nie odpowiadało chyba prawdzie. Nie miałem zresztą tego pominięcia za złe kolegom, z Yvorem Baloyne na czele. Jakkolwiek nie zdawali sobie z tego dosyć długo sprawy, ich organizacyjna robota nie była całkowicie swobodna. Oczywiście nie doszło, wtedy do ingerencji jawnych, do wyraźnych nacisków. W końcu całą rzecz reżyserowali specjaliści. W pominięciu mnie domyślam się ręki sięgającej z wysokiego regionu. Projekt został bowiem uznany niemal od razu za HSR, High Security Risk, czyli za operację, której tajność stanowi istotny warunek państwowej polityki jako racji stanu. Sami kierownicy naukowi Projektu, należy podkreślić, dowiadywali się o tym stopniowo, i to zazwyczaj w pojedynkę, na odpowiednich naradach, podczas których dyskretnie apelowano do ich politycznego rozumu i patriotycznych uczuć.
Jak to tam naprawdę było, jakie środki perswazji, komplementy, obietnice i wywody puszczano w ruch, nie wiem, ponieważ tę stronę rzeczy pomijają oficjalne dokumenty milczeniem aż doskonałym, a także ludzie z Rady Naukowej nie kwapili się i później, już jako moi towarzysze pracy, z wyznaniami poświęconymi owej na poły przygotowawczej fazie badań Masters Voice. Jeśli ten czy ów okazywał się nieco oporny, i jeśli odwołania do patriotyzmu i racji stanu nie wystarczały, dochodziło do rozmów „na najwyższym szczeblu”. Przy tym, co było może najważniejsze pod względem psychologicznej adaptacji, hermetyzacja Projektu, jego odcięcie od świata określane były jako, najczystsze prowizorium, jako stan chwilowy czy też przejściowy, który ma ulec odmianie. Było to trafne psychologicznie, powiadam, bo mimo wszystkich zastrzeżeń, jakie żywił ten czy ów z uczonych do przedstawicieli administracji, uwaga, jaką poświęcał raz sekretarz stanu, a raz i sam prezydent Projektowi, słowa życzliwej otuchy, nadziei lokowanej w „takich umysłach” – wszystko to stwarzało sytuacją, w której stawianie wyraźnych pytań o termin, o datę zlikwidowania tajności prac zabrzmiałoby dysonansowo, niegrzecznie albo wręcz ordynarnie.