Obawy tego rodzaju, kiedy je wyrażałem, wielu spośród moich kolegów traktowało jako „zawracanie głowy”. Używali innych słów, ale ich sens był właśnie taki.
Doskonale ich rozumiałem. Projekt stanowił precedens, w którym, jak małe baby drewniane w wielkiej, siedziały inne precedensy, z tym najpierw, że nigdy dotąd fizycy, technologowie, chemicy, nukleonicy, biologowie, informacjoniści nie dostali w ręce takiego przedmiotu badań, który nie przedstawiał tylko pewnej zagadki materialnej, więc naturalnej, lecz został z rozmysłem przez Kogoś stworzony i przesłany, przy czym rozmyśł ów musiał brać pod uwagę potencjalnych adresatów. Ponieważ uczeni tacy uczą się prowadzić tak zwane „gry z Naturą”, która nie jest przeciwnikiem osobowym w żadnym dozwolonym rozumieniu, nie dopuszczają możliwości, że za badanym obiektem naprawdę stoi Ktoś i że rozeznać się w obiekcie będzie można o tyle, o ile dotrze się rozumowaniem do owego – doskonale anonimowego – sprawcy. Więc chociaż skądinąd wiedzieli i mówili nawet, iż Nadawca jest realny, cały ich życiowy trening, cała zdobyta zaprawa specjalistyczna działa na przekór owemu doświadczeniu.
Fizykowi w głowie nie postoi, że Ktoś wprowadził elektrony na orbity umyślnie po to, ażeby on sobie nad konfiguracjami orbit głowę musiał łamać. Wie dobrze, że hipoteza Sprawcy orbit jest w jego fizyce całkowicie zbędna, więcej, zgoła niedopuszczalna. Lecz w Projekcie taka niemożliwość okazała się realnością, fizyka stawała się nieprzydatna w swej dotychczasowej postawie, były z tym istne męczarnie. Tego, co powiedziałem, wystarczy pewno, by wyjaśnić, że wewnątrz Projektu zajmowałem stanowisko raczej odosobnione (w sensie teoretycznym, ogólnym, rozumie się, a nie hierarchiczno-administracyjnym).
Zarzucano mi, że jestem za mało „konstruktywny”, ponieważ stale miałem w pogotowiu swoje trzy grosze, które wtykałem w bieg cudzych rozumowań, aż zacinały się i stawały, sam natomiast niezbyt wiele wniosłem pożytecznych koncepcji, „z którymi dałoby się coś zrobić”. Baloyne zresztą wyraża się o mnie w Raporcie Kongresowym jak najlepiej (mam nadzieję, że nie tylko przez przyjaźń, jaka nas łączy), co może wypływało po części z jego (także administracyjnego) stanowiska. Gdyż podczas kiedy w każdym partykularnym pionie badawczym poglądy, po okresach oscylacji, zbiegały się ku pewnemu uznanemu grupowo mniemaniu, ten, kto zasiadał (jak Baloyne) w Radzie Naukowej, widział dobrze, że mniemania poszczególnych grup są nieraz aż diametralnie rozbieżne. Samą zresztą strukturę koordynacyjną Projektu, z jej izolacją wzajemną poszczególnych pionów, uważałem za bardzo rozsądną, ponieważ uniemożliwiała powstanie zjawisk typu „epidemii błędu”. Taka informacyjna kwarantanna miała zresztą taż swoje ujemne rezultaty. Lecz tymi słowami zaczynam już wchodzić w szczegóły – przedwcześnie. Pora tedy przejść do przedstawienia wypadków.
III
Kiedy Bladergroen, Nemesz i zespół Szygubowa odkryli inwersję neutrina, otwarł się nowy rozdział astronomii – w postaci astrofizyki neutrinowej. Stała się ona od razu nadzwyczaj modna i na całym świecie rozpoczęto badania kosmicznej emisji tych cząstek. Obserwatorium na Mount Palomar też zainstalowało sobie, i to jako jedno z pierwszych, aparaturę z wysokim stopniem automatyzacji i z rozdzielczością, jak na owe czasy – najwyższej próby. Do aparatury tej, a konkretnie do tak zwanego inwertora neutrinowego utworzył się istny ogonek chętnych badaczy i dyrektor obserwatorium, którym podówczas był profesor Ryan, miał sporo kłopotów z astrofizykami, zwłaszcza młodymi, ponieważ każdy z nich uważał, że programowi jego badań należy się pierwszeństwo.
Wśród szczęśliwców znalazła się dwójka takich młodych, Hailer i Mahoun, obaj bardzo ambitni i wcale zdolni (znałem ich, choć przelotnie tylko); rejestrowali oni maksima neutrinowej emisji pewnych wybranych połaci nieba, szukając śladów tak zwanego zjawiska Stoeglitza (był to niemiecki astronom starszego pokolenia).
Zjawisko, mające stanowić odpowiednik neutrinowy „czerwienienia” starych fotonów, wykryć się jakoś nie dawało, bo też, jak okazało się kilka lat później, teoria Stoeglitza była fałszywa. Lecz młodzi ludzie nie mogli o tym wiedzieć, toteż jak lwy walczyli o to, aby nie odebrano im przedwcześnie aparatury, i dzięki swej przedsiębiorczości wytrwali przy niej prawie dwa lata, aby odejść w końcu z pustymi rękami. Całe kilometry taśm rejestracyjnych poszły wówczas do obserwatoryjnego archiwum. Kilka miesięcy potem znaczna część owych taśm dostała się w ręce sprytnego, chociaż niezbyt uzdolnionego fizyka, a właściwie wypędka z mało znanej uczelni południowej, którego usunięto stamtąd w związku z czynami niemoralnymi, zaniechawszy procesu, bo w sprawę wplątanych było kilka szacownych osób. Niedoszły fizyk, nazwiskiem Swanson, otrzymał taśmy w nie wyjaśnionych okolicznościach. Później przesłuchiwano go w tej kwestii, lecz nie dowiedziano się niczego, ponieważ nieustannie zmieniał zeznania.
Ciekawy to był zresztą okaz. Pełnił funkcję dostawcy materiałów, ale także… bankiera, a nawet pocieszyciela duchowego niezliczonych maniaków, którzy dawniej budowali tylko perpetuum mobile i zajmowali się kwadraturą koła, obecnie zaś wynajdują różne rodzaje energii uzdrawiających, wymyślają teorie kosmogenezy i sposoby przemysłowego zastosowania zjawisk telepatycznych. Ludziom takim nie wystarczy papier i ołówek; do budowy „orgotronów”, wykrywaczy fluidów „supersensytywnych”, elektrycznych różdżek, co szukają same wody, nafty i skarbów (zwykłe wierzbowe różdżki są już anachronizmem, zupełną starocią), niezbędne są liczne, nieraz trudno dostępne i kosztowne surowce. Swanson umiał je, za odpowiednią ilość dolarów, wydostać i spod ziemi. Biuro jego odwiedzali tedy patafizycy i orgonistycy, budowniczowie telepatorów i pneumatorów umożliwiających stałą łączność z duchami, a obracając się tym sposobem w dolnym regionie państwa nauki, tam gdzie ono przechodzi niepostrzeżenie w państwo psychiatrów, przecież przyswoił sobie sumę wiadomości wcale przydatnych, bo zadziwiająco orientował się w tym, na co akurat największy był popyt wśród nadwichniętych tytanów ducha.
Nie gardził zresztą i zarobkiem bardziej przyziemnym dostarczając na przykład małym laboratoriom chemicznym odczynników niejasnego pochodzenia, i nie było w jego życiu okresu, w którym nie tkwiłby w procesach sądowych, choć do więzienia się nie dostał balansując na samym pograniczu legalności. Psychologia ludzi typu Swansona zawsze była moim feblikiem. O ile się zorientowałem, nie był ani „czystym” oszustem, ani cynikiem żerującym na cudzych aberracjach, choć dysponował chyba rozsądkiem wystarczającym, by wiedzieć, że lwia część jego klientów nigdy swych idei nie urzeczywistni. Niektórymi opiekował się, dostarczał im aparatów na kredyt, nawet gdy ów był już nadszarpnięty do niepewności. Widać miał taką do swych pupilów słabość, jak ja do osobników jego typu. Ambicją jego było dobrze obsłużyć klienta, toteż jeśli ktoś potrzebował koniecznie kości nosorożca, bo aparat zbudowany z innej miał zostać niemy na głos duchów, nie dostarczał wołowej ani baraniej: o tym mnie przynajmniej zapewniano.
Otrzymując – a może kupując – taśmy od niewiadomego człowieka, miał w tym Swanson swój interes. Orientował się w fizyce na tyle, aby wiedzieć, że to, co na nich utrwalono, stanowi tak zwany „czysty szum”, i wpadł na pomysł produkowania – za pomocą owych taśm – tak zwanych tablic losowych. Tablice takie, zwane też seriami liczb przypadkowych, potrzebne są w wielu dziedzinach badań; produkuje się je albo specjalnie programowanymi maszynami cyfrowymi, albo za pomocą wirujących tarcz, zaopatrzonych na obrzeżu w cyfry wyławiane nieregularnie błyskającą lampą punktową. Można je produkować też innymi sposobami, lecz ten, kto podejmie się takiej pracy, często ma z nią kłopoty, ponieważ uzyskiwane serie rzadko kiedy są „dostatecznie” losowe, wykazując przy odpowiednio dokładnym badaniu mniej lub bardziej jawne regularności występowania poszczególnych cyfr, gdyż – zwłaszcza w seriach długich – pewne cyfry „jakoś” skłonne są pojawiać się częściej od innych, co wystarczy, aby podobna tablica, uległa dyskwalifikacji. Wytworzyć bowiem działaniem rozmyślnym „kompletny chaos”, i to „w stanie czystym”, jest zadaniem nie zawsze łatwym. Zarazem stały jest popyt na owe tablice. Stąd też Swanson liczył na niezły zysk, tym bardziej że jego szwagier pracował jako składacz linotypowy w pewnej drukami uniwersyteckiej; w niej to drukowano owe tablice, które Swanson sprzedawał potem, wysyłając je pocztą, a więc bez pośrednictwa księgarzy.