Teczka Vogla była pusta.

Miesiąc po rozpoczęciu pracy w MI- 5 zaskoczony Vicary spotkał tam Nicholasa Jago. Jago był kierownikiem archiwum na Uniwersytecie Londyńskim i został wciągnięty do wywiadu w tym samym czasie co Vicary. Przydzielono go do archiwum i zlecono wprowadzenie dyscypliny do, bywało, dość zawodnej pamięci oddziału. Jago, podobnie jak archiwum, był przykurzony, denerwujący i trudny w kontakcie. Ale kiedy człowiek już się przedarł przez tę szorstką skorupę, odkrywał dobrego, serdecznego człowieka, nieocenione źródło informacji. Jago posiadał jedną bezcenną cechę: równie skutecznie potrafił zgubić dokumentację, jak ją odnaleźć.

Mimo późnej pory Vicary zastał go pochylonego nad biurkiem w małym kantorku za szkłem. W przeciwieństwie do pomieszczeń archiwum, gabinecik był przybytkiem schludności i porządku. Kiedy Vicary zastukał w oszklone drzwi, Jago podniósł wzrok, uśmiechnął się i gestem zaprosił go do środka. Vicary zauważył, że uśmiech nie rozjaśnił mu oczu; archiwista wyglądał na wyczerpanego; właściwie tu mieszkał. I coś jeszcze: w 1940 roku jego żona zginęła podczas nalotu. Jej śmierć go zdruzgotała. Poprzysiągł sobie, że pokona nazistów – nie bronią, lecz organizacją i precyzją.

Vicary usiadł i odmówił, gdy Jago wydyszał propozycję herbaty „porządnej, jeszcze z zapasów przedwojennych", w przeciwieństwie do obrzydliwego wojennego tytoniu, który ubijał w fajce i zapalał. Paskudny swąd palonych liści unosił się w klitce, kiedy mężczyźni prowadzili nieobowiązującą pogawędkę o tym, jak to, kiedy już będzie po wszystkim, wrócą na uniwersytet.

Przejście do rzeczy Vicary zasygnalizował lekkim chrząknięciem.

– Szukam akt pewnego mało znanego oficera Abwehry – zaczął. – Ze zdziwieniem stwierdziłem, że zniknęły. Teczka stała na półce, ale zawartość się ulotniła.

– Jak się nazywał ten gość? – spytał Jago.

– Kurt Vogel.

Twarz archiwisty pociemniała.

– Chryste! Pójdę się za nią rozejrzeć. Poczekaj, Alfredzie, za moment wrócę.

– Pójdę z tobą – zaoferował się Vicary. – Może ci się przydam.

– Nie, nie, nie ma mowy. Ja ci nie pomagam w szukaniu szpiegów, a ty mi nie pomagaj w szukaniu akt. – Roześmiał się ze swego dowcipu. – Poczekaj tutaj, rozgość się. Za moment wrócę.

Drugi raz to powtórzyłeś – pomyślał Vicary. „Za moment wrócę"… Vicary wiedział, że Jago ma obsesję na punkcie akt, ale brak jednej teczki jakiegoś oficera Abwehry to nie powód do ogłaszania alarmu. Akta nieustannie ginęły albo wstawiano je nie tam, gdzie trzeba. Kiedyś Boothby urządził piekło, bo zgubił teczkę pełną ważnych dokumentów. Legenda wydziału głosiła, że tydzień później znaleziono ją w mieszkaniu jego kochanki.

Po chwili Jago wpadł z powrotem do gabinetu. Za nim, niczym dym z lokomotywy, ciągnęła się smuga smrodliwego tytoniu. Dał Vicary'emu teczkę i usiadł za biurkiem.

– Tak jak myślałem – oświadczył dumny jak paw. – Leżała na półce. Któraś z dziewcząt musiała przez pomyłkę włożyć akta nie do tej okładki. Ciągle się to zdarza.

Vicary wysłuchał tej wątpliwej wymówki i zmarszczył brwi.

– Ciekawe, mnie nigdy jeszcze to się nie przytrafiło.

– Cóż, widać dopisywało ci szczęście. W ciągu tygodnia obracamy tutaj tysiącami akt. Przydałoby się nam więcej pracowników. Rozmawiałem z dyrektorem generalnym, ale twierdzi, że wykorzystaliśmy cały limit i więcej nam nie przysługuje.

Fajka mu zgasła i zaczął z pietyzmem ją rozpalać, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie. Vicary'emu łzy napłynęły do oczu, kiedy gabinet wypełnił się znów dymem. Nicholas Jago był na wskroś dobrym i uczciwym człowiekiem, ale on nie wierzył ani jednemu słowu z tej historii. Jego zdaniem teczkę niedawno ktoś miał w ręku i akta nie wróciły na półkę. A mina Jago, gdy usłyszał pytanie o dokumenty, świadczyła, że ten ktoś musiał być jakąś cholernie grubą rybą.

Vicary powachlował się teczką, by rozpędzić trochę dym.

– Kto ostatnio brał akta Vogla?

– Daj spokój, Alfredzie, wiesz, że nie mogę ci powiedzieć.

To prawda. Zwykli śmiertelnicy, tacy jak Vicary, musieli potwierdzać podpisem korzystanie z akt. Prowadzono ewidencję kto i kiedy brał teczkę. Dostęp do niej mieli tylko pracownicy archiwum i kierownicy wydziałów. Swobodnie wynosić dokumentację mogła tylko garstka najwyżej postawionych oficerów. Vicary podejrzewał, że dossier Vogla zniknęło za sprawą jednego z tych ludzi.

– Wystarczy, że poproszę Boothby'ego o pozwolenie na wgląd w listę i mi je da – powiedział. – Więc dlaczego sam mi jej nie pokażesz? Oszczędzimy sobie czasu.

– Da ci albo i nie.

– Co masz na myśli, Nicholasie?

– Słuchaj, stary, ostatnie, czego chcę, to znowu dostać się między ciebie a Boothby'ego.

Całą uwagę Jago ponownie pochłonęła fajka, nabijanie jej i wyciąganie zapałki z pudełka. Trzymał cybuch między zębami, tak że główka podskakiwała, ilekroć rzucał słowo.

– Pogadaj z Boothbym. Jeśli powie, że możesz obejrzeć listę mających dostęp do teczki, proszę uprzejmie, jest do twojej dyspozycji.

Vicary zostawił go w zadymionym szklanym pokoiku, jak próbował rozpalić tani tytoń. Przy każdym zaciągnięciu z fajki buchał ogień. Idąc z teczką Vogla pod pachą, obejrzał się jeszcze raz i pomyślał, że Jago wygląda jak latarnia morska spowita mgłą.

W drodze na górę Vicary wstąpił do kantyny. Nie pamiętał, kiedy ostatnio jadł. Głód zmienił się w tępy ból. Już nie tęsknił za wytwornymi daniami. Jedzenie stało się czynnością praktyczną, wykonywaną z konieczności, nie dla przyjemności. Tak samo jak nocne spacery po Londynie: uporać się ze sprawą jak najszybciej i postarać się wyjść z tego cało. Przypomniał sobie majowe popołudnie 1940 roku, kiedy po niego przyszli. „Pan Ashworth przyniósł panu dwa ładne kawałki jagnięciny". Cóż za marnowanie cennego czasu.

Było późno i wybór gorszy niż zwykle: kawałek ciemnego chleba, jakiś podejrzany ser, bulgocąca brunatna ciecz. Ktoś wykreślił z jadłospisu słowa „rosół wołowy" i wpisał „zupa na ścierce". Vicary minął ser i obwąchał rosół. Wydawał się w miarę bezpieczny. Ostrożnie nalał sobie na talerz. Chleb był twardy jak kamień. Ukroił kawałek tępym nożem. Postawiwszy to wszystko na teczce Vogla jak na tacy, lawirował między krzesłami i stolikami. John Masterman siedział pochylony nad łacińskim tomem. Przy stoliku w kącie para słynnych prawników podjęła jakiś stary pojedynek z sal sądowych. Znany autor kryminałów bazgrał w zniszczonym notesie. Vicary pokręcił głową. MI- 5 rekrutowała najdziwniejsze talenty.

Ostrożnie szedł do siebie na górę, bo nie chciał wychlapać zupy na teczkę. Jeszcze tego brakowało, żeby poplamił akta. Jago wystosowywał niezliczone gniewne okólniki, w których apelował do oficerów o lepsze obchodzenie się z dokumentami.

„Jak się nazywał ten gość?".

„Kurt Vogel".

„Chryste! Pójdę się za nią rozejrzeć".

Coś tu nie pasuje, to nie ulega wątpliwości. Ale nic na siłę. Niech się uleży i podświadomość nad tym popracuje.

Postawił teczkę z talerzem na biurku i zapalił lampkę. Przejrzał akta, popijając zupę. Rosół smakował jak wygotowany but. Jedyną przyprawą, której kucharzom nie brakowało, była sól, więc hojnie nią szafowali. Kiedy Vicary po raz drugi przeczytał dossier, nękało go pragnienie, a palce zaczęły mu puchnąć. Podniósł wzrok i powiedział:

– Harry, chyba mamy problem.

Harry Dalton, który półdrzemał przy biurku we wspólnej sali obok biura Vicary'ego, wstał i wszedł do środka. We dwójkę stanowili zabawną parę; w wydziale mówiono o nich „Spółka Mięśnie i Mózg". Harry był wysoki, wysportowany, odziany jak spod igły, włosy wybrylantynowane, bystre błękitne oczy i zawsze obecny dyżurny uśmiech. Przed woj na praco wał jako inspektor- detektyw w elitarnym wydziale zabójstw londyńskiej policji. Urodził się i wychował w Battersea i w jego miłym, spokojnym głosie nadal dawało się wychwycić akcent klasy robotniczej z południowego Londynu.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: