Ta olbrzymia, pływająca betonowa konstrukcja, którą zauważył Arthur Barnes w ów nieprzyjemny styczniowy poranek, nosiła nazwę Phoenix. Miała około siedemdziesiąt metrów długości, około piętnaście szerokości i wypierała ponad sześć tysięcy ton wody. Zamierzano zrobić dwieście takich konstrukcji. Wnętrze bloku – niewidoczne z punktu obserwacyjnego Barnesa nad zatoką – składało się z labiryntu pustych i nierównych komór, ponieważ Phoenix nie miał długo pozostać na powierzchni. Zamierzano go przeciągnąć przez kanał La Manche i zatopić przy wybrzeżu Normandii. Phoenix był jednym z mnóstwa elementów olbrzymiego planu skonstruowania w Anglii sztucznego portu i przeciągnięcia go do Francji w dniu rozpoczęcia inwazji. Cała operacja nosiła kryptonim Mulberry.

To z Dieppe wyciągnęli nauczkę; z Dieppe i desantu nad Morzem Śródziemnym. W Dieppe, miejscu zakończonego klęską ataku aliantów na Francję w sierpniu 1942 roku, Niemcy uniemożliwiali aliantom dostęp do portu. Nad Morzem Śródziemnym, zanim oddali porty, niszczyli je, tak że na dłuższy czas stawały się nieużyteczne. Twórcy planów inwazji stwierdzili, że nie ma co liczyć na zdobycie jakiegokolwiek w pełni funkcjonującego portu. Uznali, że ludzi i sprzęt sprowadzi się na plaże Normandii tą samą drogą.

Problem tkwił w pogodzie. Badania układów pogodowych nad francuskim wybrzeżem wykazały, że na sprzyjające warunki można liczyć najwyżej przez cztery kolejne dni. Dlatego też musiano założyć, że sprzęt będzie trzeba dostarczyć na brzeg podczas burzy.

W lipcu 1943 roku premier Winston Churchill wraz z trzystuosobową delegacją popłynęli na pokładzie „Queen Mary" do Kanady. Churchill w sierpniu spotykał się w Quebecu z Rooseveltem w celu zatwierdzenia planów inwazji na Normandię. W czasie podróży profesor J. D. Bernal, ceniony fizyk, dokonał dramatycznego pokazu w jednej z luksusowych łazienek statku. Nalał do wanny trochę wody – płytszy koniec wanny przedstawiał plaże Normandii, głębszy Zatokę Sekwany. Następnie umieścił na wodzie dwadzieścia papierowych łódeczek i szczotką do mycia pleców imitował warunki burzowe. Łódki błyskawicznie zatonęły. Teraz Bernal nadmuchał kamizelkę ratunkową i rzucił ją na wodę, by udawała falochron. I znowu szczotka do mycia pleców wywołała sztorm, lecz tym razem wszystkie łódki ocalały. Bernal wyjaśnił, że to samo się stanie w Normandii. Sztorm spowoduje spustoszenie, potrzebny jest sztuczny port.

W Quebecu Anglicy i Amerykanie uzgodnili, że zbudują dwa sztuczne porty na potrzeby inwazji, każdy zdolny przyjąć tyle statków co wielki port w Dover. Dover wybudowano w siedem lat. Brytyjczycy i Amerykanie mieli na to jakieś osiem miesięcy. Było to przedsięwzięcie na niewyobrażalną skalę. Każdy taki blok kosztował dwadzieścia milionów funtów. Brytyjska gospodarka, zniszczona po czterech latach wojny, musiała dostarczyć cztery miliony ton cementu i stali. Przedsięwzięcie wymagało zatrudnienia elity inżynierskiej i mniej więcej dziesięciu tysięcy wyszkolonych pracowników. Do przetransportowania Mulberrych z Anglii do Francji w dniu inwazji trzeba było zgromadzić wszystkie holowniki z Anglii i wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.

Jedyną rzeczą, która skalą trudności dorównywała zbudowaniu betonowych płyt, było utrzymanie tego w tajemnicy – o czym świadczył fakt, że Arthur Barnes i jego owczarek walijski Fionna nadal stali przy molo, kiedy łódź wioząca angielsko- amerykańską ekipę inżynierów dopłynęła do przystani. Wszyscy wysiedli i przeszli do czekającego autobusu. Jeden z mężczyzn odłączył się od grupy i skierował do limuzyny, która miała go odwieźć do Londynu. Wyskoczył z niej szofer, błyskawicznie otworzył tylne drzwiczki i komandor porucznik Peter Jordan wsiadł do środka.

Nowy Jork; październik 1943

Przyszli po niego w piątek. W myślach zawsze będzie ich nazywał Laurel i Hardy: przysadzisty Amerykanin, pachnący tanią wodą kolońską i piwem z parówką, które zjadł na lunch, oraz wysoki, szczupły Anglik, który podał Jordanowi rękę, jakby mu chciał zbadać puls. W rzeczywistości nazywali się Leamann i Brum – przynajmniej takie nazwiska widniały na legitymacjach, którymi mu zamachali przed nosem. Leamann oświadczył, że pracuje w Departamencie Wojny, Brum, sztywny Anglik, bąknął coś o związkach z Ministerstwem Spraw Wojskowych. Żaden nie miał munduru: Leamann był w wytartym brązowym ubraniu, które opinało mu się na brzuchu i wrzynało w krok; Brum zaś w wytwornie skrojonym grafitowym garniturze, nieco za ciężkim jak na amerykańską jesienną aurę.

Jordan przyjął ich w swoim imponującym gabinecie na dolnym

Manhattanie. Leamann tłumił beknięcia, zachwycając się cudownym widokiem na mosty East River: most Brooklyński, most Manhattan i most Williamsburga. Brum, który prawie nie wykazywał zainteresowania tworami rąk ludzkich, skupił się na pogodzie: wymarzony jesienny dzień, przejrzyste błękitne niebo, cudowne pomarańczowe słońce. W takie popołudnie rzeczywiście można uwierzyć, że Manhattan to najwspanialsze miejsce na ziemi. Podeszli do południowego okna i gawędzili, obserwując frachtowce wpływające i wypływające z portu.

– Proszę nam powiedzieć, nad czym pan teraz pracuje, panie Jordan – w głosie Leamanna był leciutki ślad akcentu z południowego Bostonu.

Dotknął drażliwej kwestii. Jordan nadal zajmował stanowisko głównego inżyniera Northeast Bridge Company, która nadal pozostawała największą firmą na wschodnim wybrzeżu budującą mosty, ale tak jak się obawiał, jego marzenie o założeniu własnego przedsiębiorstwa inżynieryjnego umarło wraz z wybuchem wojny. Wyglądało na to, że Leamann dobrze się przygotował do spotkania, gdyż teraz recytował listę osiągnięć Jordana, jakby się znajdowali na ceremonii wręczania nagród.

– Najlepszy z rocznika w Instytucie Politechnicznym Rensselaera. Inżynier roku tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego. „Scientific American" nazywa pana najgenialniejszym człowiekiem od czasów wynalezienia koła. Jest pan na fali, panie Jordan. Powiększona kopia artykułu ze „Scientific American" wisiała na ścianie, oprawiona w czarne ramki. Na zdjęciu, które wtedy mu zrobiono, wyglądał jak zupełnie inny mężczyzna. Teraz zeszczuplał – niektórzy twierdzili, że i wyprzystojniał – a choć nie skończył jeszcze czterdziestu lat, na jego skroniach pojawiły się siwe pasemka.

Brum, szczupły Anglik, krążył po gabinecie, przyglądając się zdjęciom i modelom mostów, które firma zaprojektowała i wykonała.

– Zatrudniacie tu wielu Niemców – stwierdził, jakby Jordan o tym nie wiedział.

Rzeczywiście, zatrudniali niemieckich inżynierów, Niemcy pracowali też wśród urzędników. Nawet sekretarka Jordana nazywała się Hofer i jako dziecko wraz z rodziną przybyła do Ameryki ze Stuttgartu. Do tej pory mówiła po angielsku z niemieckim akcentem. W tej samej chwili, jakby dla potwierdzenia oświadczenia Bruma, obok pokoju Jordana przeszło dwóch chłopców na posyłki, trzepiących coś między sobą po niemiecku z typową berlińską wymową.

– Kto ich sprawdził?

To znowu Leamann przejął pałeczkę. Jordan założyłby się, że to gliniarz albo że w swym wcześniejszym wcieleniu był gliniarzem. Świadczył o tym źle dopasowany, tandetny garnitur i wyraz ponurej determinacji na jego twarzy. Dla Leamanna świat składał się z kryminalistów, a on jeden bronił porządku przed anarchią.

– Nie sprawdzamy ich. Tu się buduje mosty, nie bomby.

– Skąd wiadomo, że nie sympatyzują z drugą stroną?

– Leamann. To chyba niemieckie nazwisko?

Na mięsistej twarzy Leamanna pojawiła się zmarszczka.

– Właściwie irlandzkie.

Brum oderwał się od modeli mostów i parsknął śmiechem.

– Zna pan niejakiego Walkera Hardegena? – zapytał. Jordana ogarnęło nieprzyjemne uczucie, że jest poddawany przesłuchaniu.

– Sądzę, że sam pan zna odpowiedź na to pytanie. I owszem, jego rodzina pochodzi z Niemiec. Walker mówi po niemiecku i dobrze zna ten kraj. Jest prawą ręką mojego teścia.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: