– Mów dalej! Mów dalej! słyszysz!!!
– Mówię… mówię… Tak. Więc… głos… z tego wynika, że może w nas czytać jak w książce. Wiesz, co chcę powiedzieć?
– Tak. Że gdyby chciał, mógłby się z nami porozumieć?
– Naturalnie. Czy to nie jest oczywiste?
– Nie. Zupełnie nie. Przecież mógł wziąć tylko receptę produkcyjną, która nie składa się ze słów. Jako utrwalony zapis pamięciowy jest ona strukturą białkową. Jak główka plemnika czy jajo. Tam nie ma przecież, w mózgu, żadnych słów, uczuć, wspomnienie człowieka to obraz, spisany językiem nukleinowych kwasów na wielkomolekularnych kryształach asynchronicznych. Więc on wziął to, co było najwyraźniej wytrawione w nas, najbardziej zamknięte, najpełniejsze, najgłębiej odciśnięte, rozumiesz? Ale wcale nie musiał wiedzieć, czym to jest dla nas, jakie to ma znaczenie. To tak, jakbyśmy potrafili stworzyć symetriadę i rzucili ją w ocean, znając architekturę, technologię i materiały budowlane, ale nie rozumiejąc, po co, czemu ona służy, czym dla niego jest…
– To możliwe - powiedziałem. - Tak, to możliwe. W takim wypadku on wcale… może w ogóle nie chciał podeptać nas tak i zgnieść. Może być. I tylko niechcący…
Usta zaczęły mi latać.
– Kelvin!
– Tak, tak. Dobrze? Już nic. Ty jesteś dobry. On też. Wszyscy są dobrzy. Ale dlaczego? Wytłumacz mi. Dlaczego? Po coś to zrobił? Co jej powiedziałeś?
– Prawdę.
– Prawdę, prawdę! Co?
– Przecież wiesz. Chodź teraz do mnie. Będziemy pisać raport. Chodź.
– Czekaj. Czego ty chcesz właściwie? Chyba nie zamierzasz zostać na Stacji…?
– Chcę zostać. Tak.
Stary mimoid
Siedziałem u wielkiego okna i patrzałem w ocean. Nie miałem nic do roboty. Raport, opracowany w pięć dni, był teraz wiązką fal, pędzącą przez próżnię gdzieś za gwiazdozbiorem Oriona. Kiedy dotrze do ciemnej mgławicy pyłowej, która rozprzestrzenia się na obszarze ośmiu trylionów sześciennych mil i pochłania każdy sygnał i promień światła, natrafi na pierwszy z łańcucha przekaźników. Stąd, od jednej radioboi do drugiej, skokami, liczącymi miliardy kilometrów, będzie mknął po krzywiźnie olbrzymiego łuku, aż ostatni przekaźnik, metalowa bryła, pełna ciasno upakowanych, precyzyjnych instrumentów, z wydłużonym pyskiem kierunkowej anteny, skupi go raz jeszcze i ciśnie dalej w przestrzeń, ku Ziemi. Potem upłyną miesiące i taki sam pęk energii, ciągnąc za sobą bruzdę udarowych zniekształceń w grawitacyjnym polu Galaktyki, wystrzelony z Ziemi, dopadnie czoła kosmicznej chmury, prześliźnie się, wzmacniany wzdłuż naszyjnika wolno dryfujących boi, ł z nie zmniejszoną chyżością pomknie ku podwójnym słońcom Solaris. Ocean pod wysokim, czerwonym słońcem
był czarniejszy niż kiedykolwiek. Ruda mgła stapiała jego styki z niebem, ten dzień był wyjątkowo parny, jakby zapowiadał jedną z owych niezmiernie rzadkich i ponad wyobrażenie gwałtownych burz, które kilka razy do roku nawiedzają planetę. Są podstawy do przypuszczenia, że jedyny jej mieszkaniec kontroluje klimat i burze te sprowadza sam. Jeszcze przez kilka miesięcy miałem patrzeć z tych okien, z wysokości obserwować swobody białego złota i znużonej czerwieni, od czasu do czasu odzwierciedlane w jakiejś płynnej erupcji, w srebrzystym bąblu symetriady, śledzić wędrówkę nachylonych pod wiatr, smukłych chyżów, napotykać na pół zwietrzałe, osypujące się mimoidy. Pewnego dnia wszystkie ekrany wizofonów zaczną łopotać światłem, cała, martwa od dawna, sygnalizacja elektronowa ożyje, uruchomiona impulsem, wysłanym z odległości setek tysięcy kilometrów, zwiastując zbliżanie się metalowego kolosa, który z przeciągłym grzmotem grawitorów opuści się nad ocean. Będzie to Ulysses albo Prometeusz, albo jakiś inny z wielkich krążowników dalekiego zasięgu. Kiedy z płaskiego dachu Stacji wejdę po trapie, zobaczę na pokładach szeregi biało opancerzonych, masywnych automatów, które nie dzielą z człowiekiem pierworodnego grzechu i są tak niewinne, że wykonują każdy rozkaz, aż do całkowitego zniszczenia siebie lub przeszkody, która stanie im na drodze, jeżeli tak zaprogramowana została ich oscylująca w kryształach pamięć. A potem statek ruszy, bezszelestnie, szybszy od głosu, pozostawiając za sobą sięgający oceanu stożek rozłamanych na basowe oktawy grzmotów, i twarze wszystkich ludzi rozjaśni na chwile myśl, że wracają do domu.
Ale ja nie miałem domu. Ziemia? Myślałem o jej wielkich, zatłoczonych, huczących miastach, w których zgubię się, zatracę prawie tak, jak gdybym uczynił to, co chciałem zrobić drugiej czy trzeciej nocy - rzucić się w ocean, ciężko falujący w ciemności. Utonę w ludziach. Będę milkliwym i uważnym, a przez to cenionym towarzyszem, będę miał wielu znajomych, nawet przyjaciół, i kobiety, a może nawet jedną kobietę. Przez pewien czas będę sobie musiał zadawać przymus, aby uśmiechać się, kłaniać, wstawać, wykonywać tysiące drobnych czynności, z których składa się ziemskie życie, aż przestanę je czuć. Znajdę nowe zainteresowania, nowe zajęcia, ale nie oddam im się cały. Niczemu ani nikomu, już nigdy więcej. I być może, będę patrzał w nocy tam, gdzie na niebie ciemność pyłowej chmury jak czarna zasłona powstrzymuje blask dwóch słońc, pamiętając wszystko, nawet to, co myślę teraz, i wspomnę z pobłażliwym uśmiechem, w którym będzie odrobina żalu, ale i wyższości, moje szaleństwa i nadzieje. Wcale nie uważam tego siebie z przyszłości za coś gorszego od Kelvina, który gotów był na wszystko dla sprawy, zwanej Kontaktem. I nikt nie będzie miał prawa mnie osądzić.
Do kabiny wszedł Snaut. Rozejrzał się, popatrzał potem na mnie, wstałem i podszedłem do stołu.
– Chciałeś coś?
– Zdaje się, że nie masz nic do roboty…? - spytał mrugając. - Mógłbym ci dać, wiesz, są pewne obliczenia, nie najpilniejsze wprawdzie…
– Dziękuję ci - uśmiechnąłem się - ale to niepotrzebne.
– Jesteś tego pewien? - spytał patrząc w okno.
– Tak. Rozmyślałem o różnych rzeczach i…
– Wolałbym, żebyś tyle nie myślał.
– Ach, to zupełnie nie wiesz, o co chodzi. Powiedz mi, czy… wierzysz w Boga? Spojrzał na mnie bystro.
– Co ty? Kto wierzy jeszcze dziś… W jego oczach tlał niepokój.
– To nie jest takie proste - powiedziałem umyślnie lekkim tonem - bo nie chodzi mi o tradycyjnego Boga ziemskich wierzeń. Nie jestem religiologiem i może niczego nie wymyśliłem, ale nie wiesz przypadkiem, czy istniała kiedyś wiara w Boga… ułomnego?
– Ułomnego? - powtórzył unosząc brwi. - Jak to rozumiesz? W pewnym sensie bóg każdej religii był ułomny, bo obarczony ludzkimi cechami, powiększonymi tylko. Bóg
Starego Testamentu był na przykład żądnym czołobitności i ofiar gwałtownikiem, zazdrosnym o innych bogów… greccy bogowie przez swą kłótliwość, waśnie rodzinne byli nie mniej po ludzku ułomni…
– Nie - przerwałem mu - mnie idzie o Boga, którego niedoskonałość wynika nie z prostoduszności jego ludzkich stwórców, ale stanowi jego najistotniejszą, immanentną cechę. Ma to być Bóg, ograniczony w swojej wszechwiedzy i wszechmocy, omylny w przewidywaniu przyszłości swoich dzieł, którego bieg ukształtowanych przezeń zjawisk może wprawić w przerażenie. Jest to Bóg… kaleki, który pragnie zawsze więcej, niż może, i nie od razu zdaje sobie z tego sprawę. Który skonstruował zegary, ale nie czas, jaki odmierzają. Ustroje czy mechanizmy, służące określonym celom, ale one przerosły te cele i zdradziły je. I stworzył nieskończoność, która z miary jego potęgi, jaką miała być, stała się miarą jego bezgranicznej klęski.
– Niegdyś, manicheizm… - zaczął wahając się, Snaut. Podejrzliwa rezerwa, z jaką zwracał się do mnie w ostatnim czasie, znikła.
– Ale to nie ma nic wspólnego z pierwiastkiem dobra i zła - przerwałem mu natychmiast. - Ten Bóg nie istnieje poza materią i nie może się od niej uwolnić, a tylko tego chce…
– Podobnej religii nie znam - powiedział po chwili milczenia. - Taka nie była nigdy… potrzebna. Jeśli cię dobrze rozumiem, a obawiam się, że tak, to myślisz o jakimś bogu ewoluującym, który rozwija się w czasie i dorasta, wznosząc się na coraz to wyższe piętra potęgi, do świadomości jej bezsiły? Ten twój Bóg to istota, która weszła w boskość jak w sytuację bez wyjścia, a pojąwszy to, oddała się rozpaczy. Tak, ale Bóg rozpaczający to przecież człowiek, mój drogi? Chodzi ci o człowieka… To nie tylko kiepska filozofia, to nawet kiepska mistyka.