– Tajniak… hę, hę… tajniak… - jak gdyby rozweselony myślą o mojej rzekomej profesji, a może, przy całej swej potędze, był już odrobinę zdziecinniały? Wolałem jednak przypuszczać, że, skazany na żywot w mundurze pośród innych mundurów, żywi ukrywaną starannie sympatię dla cywilności, mającej dlań posmak zakazanego owocu. Gotów byłem rzucić mu się do kolan i wypowiedzieć wszystko, co mnie spotkało, gdy znowu się odezwał:
– Tajniak… ehe, ehe… - tajniak?…
Inaczej mi to zabrzmiało - jak gdyby usiłował załagodzić to słowo: „hm, tajniak” - pochrząkiwał unieszkodliwiające, poklaskiwał z lekka językiem, strzelał z cicha stawami, niby tak sobie, ale krył się w tym wewnętrzny dreszcz. Uspokajał siebie kaszelkiem, lecz oczy na dobre mu się rozbiegały, czyżby mi nie ufał?… Zauważyłem, że i na nogi patrzy mi już podejrzliwie.
Dlaczego na nogi? Czy miało to coś wspólnego z zamierzonym padnięciem na kolana?
– Tajniak! - chrypnął. Przyskoczyłem. Podniósł ręce:
– Nie! Nie! Nie za blisko, za blisko niedobrze, nie trzeba… Śpiewaj, tajniak! Śpiewaj! Śpiewaj, co myślisz!!! - krzyknął nagle. Pojąłem: pamiętny wszechobecności zdrady, doświadczony starzec nakazywał mi w głos nucić moje myśli, aby nic nie mogło się przed nim ukryć.
– Jakaż niezwykła metoda! - podjąłem, bo to pierwsze wpadło mi na język, a dalej już poszło. Wskazał oczami boczną szufladę biurka, wysunąłem ją ze śpiewem na ustach, pełna była słoiczków i buteleczek, z wnętrza buchnął oszałamiający zapach staroświeckiej apteki. Starzec oddychał nieco ciszej, a ja nuciłem dziarsko, krzątając się, jego oczy ostrożnie, trwożliwie nawet odprowadzały jedną po drugiej buteleczki, które stawiałem, jak podszepnął mi domysł, tuż przed nim. Kazał wyrównać ich szereg liniałem i prostując się na fotelu - słyszałem potrzaskiwanie wyschłych jego kości - podwinąwszy rękaw munduru, delikatnie, jak tylko mógł, ściągnął rękawiczkę. Gdy spod zamszu wyłonił się wyschły, plamiasty grzbiet dłoni, z żyłkami, groszkami i bożą jakąś krówką, odwołał nagle śpiew i wycedził szeptem, abym podał mu nasamprzód pigułkę ze złocistego słoiczka. Przełknął ją z widocznym trudem, długo obracając wprzód na zniedołężniałym języku, po czym kazał przynieść karafkę z wodą i odmierzyć do niej inne lekarstwo.
– Mocne jest, tajniak… - szepnął konfidencjonalnie. - Uważaj! Nie przelej! Nie przelejesz, co?!
– Na pewno nie, panie admiradierze!!! - wybuchnąłem, poruszony takim zaufaniem. Starcza dłoń, plamista, w brodawkach, zatrzęsła mu się mocniej, gdy z fioletowej buteleczki o dotartym korku jąłem, kroplę po kropli, opuszczać aromatyczne lekarstwo.
– Jeden… dwa… trzy… cztery… - liczył wraz ze mną; przy szesnastu - na dźwięk tej liczby drgnęły mi palce, a jednak nie uroniłem chwiejącej się już na szklanym dziobku następnej kropli - skrzeknął: - Dość!
Dlaczego przy szesnastu? Strwożyłem się. On też. Podałem mu szklankę.
– Hę, hę… godziwy… godziwy tajniak… - rzucał nerwowo - ty, ty… hę, hę… no, tego… tego… spróbuj… spróbuj najpierw…
Upiłem nieco lekarstwa; dopiero odczekawszy, z chronometrem w drżącej dłoni, dziesięć minut, sam je z kolei przyjął. Nie szło mu to jakoś - zęby dzwoniły o szkło, przyniosłem drugą szklankę, do której wpuścił je, jak białą, na dwoje rozłamaną bransoletę, po czym, z trudem i poświęceniem, wychylił zbawczy płyn. Przytrzymałem mu pomocnie rękę - kostki chodziły w niej jak zesypane luźno do skórzanego woreczka. Drżałem, żeby mi tylko nie zasłabł.
– Panie admiradierze… - zaszeptałem - czy pozwoli pan, że przedstawię mu moją sprawę?
Zasłonił powiekami przymglone źrenice i, nieruchomy za wielkim biurkiem, malał nadzwyczaj powoli, zesuwając się po trochu w siebie. Tak, w milczeniu, słuchał mych gorączkowych słów - tymczasem jego ręka, nie biorąc jakby w tym udziału, podpełzła do szyi, odpięła z wysiłkiem kołnierzyk, potem nadstawił ją, domyśliłem się, że mam z niej ściągnąć rękawiczkę. Obnażoną, chrupką, złożył na drugiej ręce, tej z bożą krówką, zakaszlał cichutko, nadzwyczaj delikatnie, z błyskiem niepokoju w oczach łowił to, co rzęziło mu w piersi, a ja nie przestawałem mówić, rozwijając przed nim poplątany korowód mej udręki; jego słabości, spowodowanej podeszłym wiekiem, nieobca była na pewno życzliwość dla wszelkiej innej słabości, a przynajmniej dogłębne jej zrozumienie; z jakąż troskliwością dbał o biedny swój oddech, który wciąż zdawał się go zawodzić… Twarz jego, pokryta wątrobianymi zaciekami, plamami, zdrobniała wobec woskowo rozchylonych uszu, kojarzących się w niewybrednym umyśle z pokracznym jakimś lotem, właśnie swoim steraniem, cierpiętniczym uwiądem budziła mój respekt, nawet litość, pokrewną synowskiej, bo miał i narośle - jedna zwłaszcza na łysinie, ledwo omglona siwym puchem, była jak duże jajo. Ale to były przecież blizny i szramy, odniesione w walce z nieubłaganym czasem, który zarazem nadał mu najwyższe z możliwych godności.
Pragnąc uczynić spowiedź moją aktem dalekim od wszelkiej służalczości, przysiadłem się z boku do biurka i opowiadałem dzieje mych pomyłek, gaf i klęsk tak szczerze, jak jeszcze nikomu. Potakiwał mi miarowo samym oddechem, jego kojącą regularnością, brał w obronę porozumiewawczym opuszczeniem powiek, nikłym uśmiechem, który przelotnie nawiedzał jego nie domknięte w zasłuchaniu wargi. Kończyłem już, pochylony do przodu, wsparty o biurko, ale i tego wykroczenia przeciw regulaminowi nie miał mi widać za złe - pełen najlepszych nadziei, choć przejęty zarazem do głębi własnymi słowami, zamykając długą, końcową frazę, rzekłem głosem, w którym drgała namiętna prośba:
– Czy pomoże mi pan? Co mam robić, panie admiradierze?
Po dłuższej chwili, której użyczyłem mu, aby tym lepiej mógł zgłębić w milczeniu powiedziane, powtórzyłem ciszej a dobitniej:
– Co mam robić?
Urwałem, a on dalej kiwał głową, jakby wciąż i wciąż bardziej mnie ośmielał. Twarzy jego, pochylonej w bok (czyżby przetrawiał cały wstyd odpowiedzialności za wszeteczeństwa Gmachu, które firmować musiał swym imieniem?), nie widziałem, tylko miarowe migotanie maleńkich binokli, sporządzonych ze złotego drutu, nader cienkiego, aby nie obciążały jego tak bardzo zmęczonej, a tak jeszcze potrzebnej starości.
Tając dech, jeszcze bardziej przysunąłem się do niego - i struchlałem. Spał. Spał przez cały czas, zdrzemnął się posilnie, widać dobrze mu zrobiło odmierzone przeze mnie lekarstwo, i pykał, jakby mu w gardle chodziła jakaś klapka. Zamilknięciem pogłębiłem jego sen, bo ścichapęk świsnął, urwał, jakby wylękły, ale zaraz wrócił do wzmożonego poświstywania, grania, i tak, dmuchając ostrożnie, lecz stanowczo, coraz skoczniej stroił sen, coraz śmielej z nim sobie poczynał, wśród stłumionych odgłosów kniei odzywały się echa dawnych polowań, dawnych rogów, chrapanie, bek, od czasu do czasu strzał padał, niesiony wiatrem, stłumiony, daleki, po którym wszystko na jakiś czas zamierało - aż przerwał ciszę, aby otrąbić zwierza - ja tymczasem, wpół powstawszy, przechyliłem się przez biurko, chcąc spędzić zeń żuczka, bożą krówkę przysiadłą na dłoni, która nieco mnie przedtem rozproszyła - ale to nie była krówka…
Przy okazji obejrzałem go sobie z bliska - ćmawe sinionka, narostki bulwiaste, zatrzęsienie brodawek pulchnych i bardziej oschłych, płaskich, parę miało nawet kogucie jakieś grzebyczki - włoski w uszach, inne, sroższe, w nosie, chwacki porost, tak sprzeczny ze starczą delikatnością, tak nachalny…
Już przedtem zauważyłem, w jakiej mierze mundur był dlań oparciem i jak, rozpiąwszy go niebacznie, nadwerężył związki swej osoby. Z bliska było jeszcze gorzej… Nie przez przypadek domagał się odległości, dystansu! Tam - świsty niewinne, sapanie, klapka, a tu - peryferyjny rozrost bez pamięci, bez liku, milczkiem, cichcem, zalatujący krecią jakąś robotą. Miałżeby to być obłęd skóry, jej rojenia o późnym renesansie? Samorodna twórczość nad wapniejącymi żyłami? Ejże! Toż to był raczej bunt, rokosz, panika na prowincjach organizmu, próba wymknięcia się, pierzchanie, tajona zręcznie ucieczka we wszystkie strony - wszak skrycie bujały brodawki, wydłużały się narośle, paznokcie, pragnąc za wszelką cenę oddalić się jak najbardziej od steranej macierzy! Po co? Aby na własną rękę, w rozsypce, ujść nieubłaganemu?