– Aha. Poprzednio zaś został zaaresztowany oficer instrukcyjny, który panu towarzyszył. Wolno spytać, jak wyglądało to aresztowanie?
– Podeszło do nas dwu oficerów, odwołali go i mówili z nim - nie wiem co. Nie słyszałem. Potem jeden odszedł z nim, a drugi udał się ze mną.
– Czy ktoś powiedział panu, że to było aresztowanie?
– Nie…
– Więc właściwie nie mógłby pan na to przysiąc?
– No nie, ale okoliczności… zwłaszcza po tym, co stało się później, uznałem, że…
– Powoli. O staruszku powiedział panu oficer. O tym, że i on z kolei jest zdrajcą, przekonał pana huk wystrzału i dostrzeżony w szparze rąbek jego buta. O poprzednim instrukcyjnym wie pan tyle, że został odwołany. Wypadki te są co najmniej niejasne - żeby nie powiedzieć więcej. Kto jeszcze nam pozostał? Prawda, ów blady szpieg… ale pan znalazł go śpiącego, w łazience?
– Tak.
– Cóż by robił w tej łazience po sfotografowaniu tak ważnych akt? Przecież nie udawałby się na spoczynek do wanny. Pan wszedł tam zresztą - drzwi nie były zatem zamknięte?
– Rzeczywiście. Nie, nie były.
– I czy pan w dalszym ciągu jest przekonany, że ci wszyscy ludzie - to zdrajcy?
Milczałem.
– A widzi pan! To konsekwencja pochopności, wiodącej do błędów rozumowania.
– Przepraszam - przerwałem mu - powiedzmy, że to nie byli zdrajcy, ale wobec tego czym tłumaczą się wypadki? Czym były? Teatrem? Odegranym przede mną widowiskiem? Po co? W jakim celu?!
– Ba! - powiedział, uśmiechając się samymi dołeczkami. - Tego już nie wiem. Być może, zamierzano uczynić pana odpornym na zdradę, zaszczepiając ją panu w mikroskopijnych dawkach. Przecież, na upartego, nawet Erms mógłby, kto wie, uczynić coś, co wydałoby się panu podejrzane, niezrozumiałe, ale jego nie uznałby pan chyba przez to za zdrajcę? Co? A… może jednak?
Patrzał na mnie bystro. Jak lodowate miał oczy w tej okrągłej, dobrodusznej twarzy…Nie czekał na moją odpowiedź.
– Pozostaje nam jeszcze orzech do zgryzienia, najtwardszy bodaj, mam na myśli instrukcję. Była oczywiście szyfrowana. Czy pan przejrzał ją na tyle dokładnie, aby orzec z całą pewnością, że przedstawiała spisany od pierwszej chwili pański los? Wszystkie kolejne poruszenia i myśli?
– No, nie - powiedziałem z ociąganiem. - To było niemożliwe. Rzuciłem tylko okiem na parę wierszy. Było tam coś o białych ścianach i szeregach korytarzy i drzwi, o poczuciu zagubienia, osamotnienia, które bardzo mi dolegało. Te zdania - nie pamiętam ich dosłownie - jakby mi ktoś wyjął z ust…
– I to było wszystko, co zdołał pan przeczytać?
– Tak. To znaczy - od czasu do czasu ludzie, z którymi się stykałem, robili pewne aluzje do moich przeżyć, nawet do myśli, na przykład szef Wydziału Szyfrów, Prandtl. Mówiłem już o tym.
– Ale on dał panu tylko próbkę szyfru, jako… jako rodzaj eksponatu, jako pewien przykład?
– Tak to wyglądało, ale zawierała przecież odpowiedź na moje pomyślane pytanie.
– A czy wiadomo panu o tym, że ludzie przesądni w krytycznych sytuacjach życiowych usiłują odnaleźć wskazówkę dla kształtowania swego losu, więc jakby przepowiednię, na chybił trafił otwierając Biblię?
– Owszem, słyszałem o tym…
– Ale nie wierzy pan, że to może pomóc?
– Nie. Kartki otwiera ślepy traf.
– A czy i to nie mógł być ślepy traf, przypadek?
– Za dużo było tych przypadków… - mruknąłem niechętnie.
Nie wierzył mi. Nie mogłem przekazać mu, poza nędznym streszczeniem faktów, całej aury demonicznej, jaką z sobą niosły: jednoczesnego poczucia bzdury i doskonałości. Lekarz uśmiechał się łagodnie.
– To, co mi pan opowiedział - rzekł - to na pewno nie były zwidy, omamy ani halucynacje. Jedynie pochopność, niecierpliwość, pośpieszna chęć zrozumienia wszystkiego od razu, odgadnięcia, co panu przeznaczono, czego od pana chcą. Przypuszczam, że pragną tu wyrobić w panu bystrość, wszechstronność obserwacji, czujność, wrażliwą na szczegóły pamięć, zmysł krytyczny, owo intelektualne sito, oddzielające ziarno od plew, i wiele innych właściwości i cech, niezbędnych w wykonaniu tego, co pana jeszcze czeka. Tak więc nie byłaby to, jak ją pan nazwał, próba, lecz raczej trening, a trening, zwłaszcza nieco forsowny, może doprowadzić do przemęczenia, co właśnie stało się w pana wypadku.
Milczałem, zapatrzony w oczy czaszki. Byłem pusty i było mi wszystko jedno. Poza tym uśmiechał się zbyt serdecznie.
– Przepraszam za ten, nie uprzedzony moim wyjaśnieniem, incydent z ubraniem - podjął, promieniejąc życzliwością - pielęgniarka właściwie powinna dawno już przynieść je, przypuszczani, że lada chwila…
Nie przestawał mówić, a we mnie coraz natarczywiej tłukła się niewyraźna jakaś, bezsłowna myśl, której - czułem - nigdy bym się nie odważył wprost wypowiedzieć.
– Czy macie panowie… e… oddział dla nerwowo chorych? - spytałem znienacka. Mrugnął za okularami.
– Proszę pana, oczywiście, że mamy - odrzekł pobłażliwie - mamy i szpitalik umysłowy, ale to ledwo parę łóżek… Interesuje się pan tym? No cóż, powiadają, że przez szaleństwo duch epoki gada, że to stężone extractum millenii, ale w tym jest dużo przesady… chociaż, jeśliby pan zamierzał przeprowadzić jakieś obserwacye, studya, nie będę się bynajmniej sprzeciwiał, przecież nie musi pan nas wcale szybko opuszczać…
– Mam zostać?!
– To byłoby wskazane, naturalnie, na pewien czas. Chociaż, rzecz prosta, w żadnej mierze nie zatrzymuję.
– Pan podejrzewa u mnie?… - zacząłem spokojnie. Poderwało go. Dołki znikły bez śladu.
– Ależ skąd! Nigdy w świecie! To przepracowanie, sforsowanie!! Na dowód gotów jestem zaprowadzić pana ad altarem mente captorum. Co prawda obecnie jest ledwo garstka pacjentów, sprawy raczej banalne, ot, catatonia provocativa, no, i tam takie natręctwa residualne, tiki, łypanie przymusowe, rozszczepienie jaźni na wtyczki, drżączka wielowywiadowcza, przypadki książkowe tylko, więc nudne raczej - gadał jak najęty - od niedawna mamy pewien ciekawy, trójosobowy syndrom, rzadki casus, tak zwaną folie en trois - sprzężenie troiste, to jest Dreieiniger Wahnsinn, czyli The Compound Madness autorów zagranicznych - dwu, co się stale nawzajem demaskują, a trzeci gryzie się po nogach i rękach, żeby nie zająć stanowiska. Więc on, nieprawdaż, to jest reservatio mentalis, tyle że uwikłana… Tak. Ponadto może zainteresowałaby pana mania autopersecutoria, to jest obłęd samoprzesłuchiwania się - chory poddaje siebie krzyżowym pytaniom, nieraz i czterdzieści godzin bez przerwy, aż do głębokiego omdlenia… No i na koniec była jeszcze, jako ciekawostka, autokrypsja…
– Tak? - rzuciłem obojętnie.
– Chory schował się we własnym ciele - wyjaśnił doktor z okrągłymi rumieńcami podniecenia - i zredukował swe samopoczucie do tego stopnia, że ma się za młoteczek - ta kosteczka w uchu, wie pan - a całą resztę, wszystkie części ciała, ma za nasłane… W tej chwili oprowadzić pana, niestety, nie mogę… mam obchód na drugim oddziale… ale i tak zechce pan zaczekać, aż siostra przyniesie ubranie. Może pan skorzysta tymczasem z mojej biblioteki? Proszę się pocierpliwić… bardzo proszę…
Stałem, wyprostowany, obok fotela, nieswój w zbyt obszernym płaszczu kąpielowym, którego figlarne barwy nieco mnie drażniły. Lekarz podszedł do mnie, podał mi ciepłą, mocną, choć pulchną dłoń i rzekł:
– Będzie dobrze. Mniej uprzedzeń, więcej prostoty, odwagi - a będzie dobrze, zobaczy pan.
– Dziękuję - wybąkałem.
Ponawiając uśmiech, ręką dał mi jeszcze od drzwi znak otuchy i wyszedł. Czekałem jakiś czas, stojąc, że jednak pielęgniarka z ubraniem jakoś nie przychodziła, wróciłem do stolika i przyjrzałem się zwróconej w moją stronę czaszce. Była szczególnie mocno uśmiechnięta, z kompletem białych, długich zębów. Wziąłem ją, nieco bezmyślnie, do ręki i parę razy kłapnąłem dolną szczęką, umocowaną na sprężynkach. Z boków, na skroniach, były przyśrubowane haczyki - cały wierzch, odpiłowany równo, zdejmował się jak przykrywka. Nie odemknąłem haczyków, bo taka, jaka była, pełna, kulista, bardziej mi jakoś odpowiadała. Musiano ją macerować nadzwyczaj starannie - lśniła jakby powleczona najcieńszą warstewką tłuszczu, ale połysk był suchy. Śliskość wyczułbym dotykiem.