– To pan na kuracji, co? - próbował nawiązać przerwaną rozmowę. - To wybornie, wybornie… hę, hę… czego człowiek nie robi dla zdrowia.
– Zagramy? - przez nos spytał gruby.
– Fi! W kości? - dmuchnął przez wąs kremator. - Tanie… Wymyśl co innego.
Ktoś zajrzał do pokoju przez szparę nie domkniętych drzwi. Błysło w niej oko, potem opustoszała.
– Naturalnie. Barran. Zawsze musi po swojemu - burknął gracz w kości.
Drzwi otwarły się. Wszedł, szastając nogami, wysoki nadzwyczaj, aż łamliwie chudy człowiek w prążkowanej pidżamie, przez lewą rękę miał przerzucone ubranie, w prawej trzymał wypchaną teczkę, z której wystawał termos. Nos sterczał mu, załamany niczym sztylet, do wtóru z kanciastą grdyką. Blade, bezbarwne, pełne łez oczy miały wyraz nieprzytomnego trochę zapatrzenia, co kontrastowało dziwnie z jego żywością - bo od progu już wołał:
– Czołem, koleżeństwo! Czołem! Doktor nie przypłynie prędko. Szef go powołał, hallali!
– A co? Atak? - obojętnie spytał gruby.
– Coś tam miał. Opadnięcie myśli, hę, hę. Zanudzilibyśmy się tu czekaniem. Chodźcie, wszystko gotowe! Cacy!
– Barran. Naturalnie. Bibka. Znowu bibka - mruczał niechętnie gruby, ale wstawał już z krzesła. Kremator dotknął wąsika.
– A sami będziemy?
– Sami. Jeszcze aspirancie - od honorów domu nalewajło, hę, hę, junior, to się zwija! Bateria gotowa! Idziemy!
Przestąpiłem z nogi na nogę, pragnąc się wycofać, gdy przybysz skierował na mnie załzawione oczy:
– Kolega? Nowy? - zagadnął szybko łamiącym się głosem. - Jakże nam będzie lubo! Zastrzyk, hę, hę, malućki zalewantus! Prosimy nadobnie z nami!
Jąłem się wymawiać, lecz nie słuchali nawet. Wzięli mnie z krematorem pod ręce i tak, między buraczkową a fioletową pidżamą, w pertraktacjach, przekomarzaniach - bo wciąż jeszcze protestowałem z lekka - wyszliśmy na korytarz, korytarzyk raczej, tym ciaśniejszy, że połowa drzwi była weń uchylona, zagradzając drogę. Tęgi amator gry w kości, idąc przodem, rozdzielał uderzenia to w lewo, to w prawo, drzwi zatrzaskiwały się, a wywołany tym huk, rozbrzmiewając po całym piętrze, towarzyszył naszemu i tak aż nadto pełnemu hałasu pochodowi. Zamek jednych drzwi nie zaskoczył i otwarły się z rozmachem na powrót, ukazując salę tłoczną od starych kobiet w salopkach, woalkach i płaszczach przydługich. W przejściu owionął mnie ich, w jedno zlewający się, kłótliwy gwar.
– A to co? - rzuciłem, zaskoczony. Szliśmy już dalej.
– To składy - rzucił idący za mną kremator. - Tam - zbiornica ciotek. Tędy, tędy - tkał mnie palcem w plecy. Czułem wulgarną woń jego brylantyny, zmieszaną z zapachem atramentu i mydła.
W grubego na przedzie wstępował nowy duch. Już nie szedł, ale kroczył, wymachiwał rękami, poświstywał, przed ostatnimi drzwiami poprawił na sobie pidżamę, jakby była frakiem, chrząknął szarmancko i rozwarł z impetem oba skrzydła, aż mu klamka wyskoczyła z ręki.
– Proszę w niskie, najniższe progi!
Certowaliśmy się chwilę, kto ma wejść pierwszy. Pośród nagich ścian - tylko wielka, staroświecka szafa stała w bliskim kącie - stał duży, okrągły, śnieżystym obrusem przykryty stół, cały zastawiony butelkami o błyszczących główkach i półmiskami jadła; naprzeciw, w głębi, przy zwalonych stosem drewnianych krzesłach, jakie widuje się w restauracjach ogrodowych, krzątał się młodzieniec o nadzwyczaj bujnej czuprynie, także w pidżamie; rozkładał skrzypiące przeraźliwie krzesła, odrzucając co bardziej chwiejne. Gruby rzucił mu się na pomoc, chudy inicjator tej niezwykłej uroczystości, o nazwisku, jeśli się nie pomyliłem, Barran, ze skrzyżowanymi na piersiach rękami, niby wódz ze swego pagórka przed bitwą, objął wzrokiem wszystko, co dźwigał na sobie stół.
– Przepraszam - powiedział ktoś z boku. Usunąłem się przed uśmiechniętym młodzieńcem, który pod pachami i w obu rękach niósł flaszki wina. Pozbywszy się swego brzemienia, wrócił, aby się przedstawić.
– Klappershlang - uścisnął mi z szacunkiem dłoń. - Aspirant… od wczoraj… - dodał z nagłym rumieńcem. Uśmiechnąłem się do niego. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat. Krucze włosy gęstwiły mu się nad bladym czołem, aż przed uszy zachodząc ostrymi kosmykami, niczym breloczki.
– Proszę koleżeństwa! Na miejsca! - obwieścił, zacierając ręce, Barran.
Jeszcześmy nie zasiedli, jak należy, na potrzaskujących niebezpiecznie krzesłach, a już nalał nam wprawnie i z łakomym uśmieszkiem, który przesunął mu twarz w lewo, wzniósł kielich z okrzykiem:
– Panowie!! Gmach!!
– Aaach!! - huknęło jak z jednej piersi. Stuknęliśmy się i wypili. Alkohol o nieznanym smaku gorzał mi powolnym płomieniem w piersi. Barran znów nalał wszystkim, powąchał kieliszek, mlasnął, krzyknął: - Do pary!! - i wychylił duszkiem. Kremator, rozwalony na krześle, zajadał się kanapkami i wypluwał kunsztownie pestki z ogórka, starając się trafić w talerzyk młodzieńca. Barran wciąż dolewał. Zrobiło mi się gorąco. Nie czułem wódki, a tylko wraz z całym otoczeniem wstępowałem w gęsty, świetliście drgający płyn. Ledwo napełniono kieliszki, już trzeba było je wychylać - jakby im się paliło, jakby lada chwila coś miało przerwać tę tak nagle zaimprowizowaną biesiadę. Dziwne też wydawało mi się nadzwyczajne rozochocenie tych ludzi, nie usprawiedliwione kilkoma ledwo kolejkami.
– Co to za tort? Prowanski? - pytał pełnymi ustami gruby.
– Hę hę… prowokancki - odrzucił mu Barran. Kremator zaśmiewał się, płótł, co mu ślina na język przyniosła, pogaduszki, docinki, pijackie powiedzonka latały tylko w powietrzu.
– Twoje zdrrowie, Barranino! I twoje, trrupisto! - ryczał gruby.
– Tanatofiłia to pociąg do śmierci, nie do umarłych, ignorancie! - odciął mu się kremator.
Rozmowa stała się rychło niemożliwa. Nawet krzyki ginęły w ogólnym chaosie. Toast szedł za toastem, wiwat za wiwatem, piłem tym chętniej, że koncepty i żarty współbiesiadników wydawały mi się nad wyraz płaskie, zapijałem więc własne obrzydzenie i niesmak; Barran, zanosząc się falsetem pod swój wrzaskliwy śpiew, demonstrował kroczącymi po serwecie, lubieżnie wyginanymi palcami taniec upojnej pary, kremator to chlał wódkę szklanką, to całymi ogórkami ciskał w młodzieńca, który się nawet nie bardzo uchylał, gruby zaś ryczał jak bawół:
– Hulaj dusza! Hejże hola!!
– Hulaj!
– Hejże ha!! - odwrzaskiwali mu.
W pewnej chwili skoczył na równe nogi, zatoczył się, zerwał z głowy perukę i, cisnąwszy ją na ziemię, obwieścił z błyszczącą potem, obnażoną nagle łysiną:
– Jak hulanka, to hulanka! Koleżeństwo! Gramy w zasadzki!
– W zasadzki!
– Nie, zgadywanki!
– Hi, hi! Ha, ha! - rżeli jeden przez drugiego.
Za uczucia nasze bratnie! Za ten oto szczęścia tan!! - wołał, całując się po rękach, kremator.
– A ja za powodzenie… ku… kuracji… za doktorka… koleżeństwo kochane! Nie zapominaj o dok… torku!! - skowyczał Barran.
– Szkoda, że nie ma panienek… ucięlibyśmy sobie pląsa…
– Ech! Panienki! Ech! Grzech! Słodkie różnostki!
– Maszerują szpiedzy, maaa-szeee-ruuują! - wył, nie zwracając uwagi na nikogo, gruby, naraz urwał, czknął, potoczył po nas przekrwionym okiem i oblizał się, pokazując spiczasty, maleńki, dziewczynkowaty jakiś język.
Co ja tu robię? - myślałem z przerażeniem. - Jakże ohydne jest to urzędnicze, podrzędne pijaństwo ósmej rangi… Jak oni silą się na polot…
– Pa… nowie!! Za klucznika! Za ja… nitora naszego! Wiwat kremator! Wiwat hulancja!! - wołał ktoś cienko spod stołu.
– - Tak jest! Niech żyje!
– Duszkiem go!
– Ciurkiem!
– Sznurkiem!
– Ogórkiem!! - wrzeszczał nieskładny chór. Żal mi się robiło młodzieńca - jakże karczemnie go spijali, dolewając bez przerwy! Gruby z nabiegłą, poczerwieniałą, jakby miała pęknąć, łysiną - - tylko flaczasta szyja bielała mu nienaturalnie - zadzwonił w szkło, a gdy to nie pomogło, prasnął butelką o podłogę. Dźwięk roztrzaskanego szkła spowodował momentalną ciszę, w której usiłował przemówić, dźwigając się na rękach, ale krtań zatykał mu kotłujący się śmiech, więc tylko trzepoczącymi dłońmi dawał znaki, żeby czekać, aż rozdarł się: