Tuż przed oczami miałem nóżkę kieliszka, szklaną pęcinę, łydeczkę smukluchną; rozrzewniony do łez szeptałem ku niej z cicha, że mam się i będę się miał na baczności. Nade mną dalej pito i rozprawiano - zaiste, niezmożone były mózgi uczonych!
Potem wszystko znikło. Musiałem chyba zasnąć, nie wiem, na jak długo. Obudziłem się z głową na stole. Uciśnięty policzek piekł, pod nosem miałem rozsypane na obrusie okruszki. Usłyszałem głosy.
– Kosmos… cały kosmos sfałszowałem… mea culpa… przyznaję się…
– Przestań, stary…
– Kazano mi, kazano…
– Przestań, to niesmaczne. Napij się wody.
– Może nie śpi - rozległ się inny głos.
– E, śpi…
Ścichli, bo się poruszyłem i otwarłem oczy. Siedzieli jak przedtem. Z kąta dolatywało piłujące chrapanie. Światła, kieliszki i twarze pływały mi w oczach.
– Silentium! Panowie!
– Gaudeamus Izydor!
– Nunc est Gaudium atąue Bibendum! - opływało mnie daleką wrzawą.
I co za różnica? - pomyślałem. - Tak samo jak tamci… Tyle że po łacinie…
– Śmielej, panowie, śmielej! - nawoływał Barran. - Suaviter in re, fortiter in modo… Spectator debet esse elegans, penetrans et bidexter… Vivant omnes virgines, panowie!! Co gmasze, to nasze! Prosit!!
Wszystko mi kołowało, czerwone, spocone, białe, chude, grube - upodabniało się do tego, co było na początku, przedtem „dziewczątka!” - wołali pijacko, rechocząc - „ech! bielątka! cycuszki! ech!” - a teraz „Frivolitas in duo corpore, Yenus Invigilatrix” - dlaczego wciąż i wciąż to samo. Usiłowałem spytać, ale nikt mnie nie słuchał. Zrywali się, spełniali, siadali, śpiewali, naraz ktoś rzucił ideę korowodu i pląsów - już było! - rzekłem - ale, nie zważając, pociągnęli mnie. - Tutudurutu! - huczał gruby profesor i wężem, jeden za drugim, gęsiego, przetupaliśmy dookoła przez pokój, przez drzwi boczne do wielkiej sali; chłód ciągnący z ciemnych jakichś otworów otrzeźwił mię nieco - gdzieśmy się właściwie dostali?
Jak gdyby jakieś Theatrum Anatomicum dla wykładów, w kształcie rozszerzającego się ku górze leja, na dnie - podium, katedra, czarne tablice, gąbki, kreda, półki ze słojami, opodal drzwi, na stole - inne słoje, puste, czekające na spirytus; poznałem je, pochodziły z gabinetu komenderała - tu się, widać, zaopatrywał. Jakaś szanowna postać w czerni zbliżyła się do naszego tupiącego rytmicznie grona; kremator zahamował, udając ustami, że wypuszcza parę. Odstrychnąłem się od pociągu i stałem teraz sam, czekając, co też jeszcze się stanie.
– A! Profesor Suppelton! Witamy drogiego kolegę! - huknął, aż echo odebrzmiało, Deluge. Tamci podchwycili okrzyk, przestali tupać, pląsać, powymieniali ukłony, kordialne uściski rąk; przybyły, w tużurku, siwy, z muszką, uśmiechał się ze zrozumieniem.
– Profesorze Shnelsupp! Prosimy o wtajemniczenie niższego stopnia: co to jest?! - hałaśliwie odezwał się Barran, tym niegrzeczniej, że nogi drobiły mu na miejscu, jakby chciał puścić się w hołubce.
– To… mózg, membra disiecta… - ozwał się starzec w czerni. Jakoż na stołach, dokładnie porozstawiane, stały powiększone części mózgu, na podstawkach, białe, jak pokręcone jelita lub rzeźby abstrakcyjne. Profesor okurzył jedną piórkiem.
– Mózg?! - wykrzyknął radośnie Barran. - No to, panowie! Na cześć tej chluby naszej! Hej, za mózg! - podniósł flaszkę. - Ale proszę spełnić toast bachicznie, bukolicznie i anakolicznie!!
Porozlewał wszystkim, gdzie się dało, i jął odczytywać etykietki eksponatów modlitewnie:
– O, gyrus fornicatus! - poddawał, inni podchwytywali chórem, śmiejąc się do łez.
– O, tuber cinerum! O, striatum! Ciałka czworacze, w to nam graj!
– Ciałka!!! - ryknęli zachwyceni. Starzec w tużurku wciąż z wolna odkurzał, jakby nikogo nie dostrzegając.
– O, krzesło tureckie! Chiasma opticum! O, gyrus! - inkantował Barran.
– O, drogi wstępujące! O, moście Yarola!
– Hej, na moście Yarola… - zaczął się drzeć kremator.
– Opono miękka! Opono twarda! Opono pajęczynowa!!! - zawodził Barran. - I gyrus! Panowie, błagam was, nie zapominajcie o gyrusie!
– Ostrożnie, bo formalina - rzekł flegmatycznie profesor Shnelsupp czy może Suppelton.
– O, formalino ty! - podchwycili.
W ogóle chwytali wszystko, bez różnicy. Zrobili pociąg, porwali starego anatoma, mianując go zawiadowcą, a jego irchową ściereczkę - chorągiewką, ja zaś, wsparty na pobliskiej ławce, patrzałem na wszystko niepewnymi oczami. Sala huczała echem pijackich okrzyków i tupotu, ledwo dołem oświetlona - wklęsłości okrywającej ją kopuły, ciemne, jak po wyłupionych, olbrzymich oczach, zdawały się patrzeć na nas bez ruchu. O trzy kroki ode mnie, na metalowym stojaku, niepozorny i przygarbiony, w dobrze podeszłym wieku, stał bezzębny szkielet, poważny przez to, z opuszczonymi jak w rezygnacji rękami; u lewej brakło małego palca - ach! brak tego palca przeraził mnie, zbliżyłem się, bo coś błyskało mu na piersi. U żebra, zaczepione ramiączkiem, dyndały złote okulary…
Więc tutaj? Aż tu dotarł? Eksponatem został zacny staruszek? Pomocą naukową? To miało być trzecie nasze, ostatnie spotkanie? Czyżby po to, tylko i tylko po to wszystko?…
– Hej - zaniósł się Barran - w twoje ręce, krematorze-kustoszu! Haec locus, ubi Troia fuit! Koszałki-opałki! Snuppel-Shappel-Trappelton! Przyznaj się: dostałeś dziś Order Denuntiatio Constructiva na Wielkiej Wstędze Strycznej!!
– Uwaga… oj!! - jęknął zadyszany anatom, pędząc za innymi, ciągnięty przemocą, w furkocie rozlatujących się pół tużurka - niestety, było za późno. Rozpędzona grupa trąciła etażerkę - z łomotem, z baniastym łyskaniem szkieł poleciało wszystko na podłogę, słoje buchnęły strumieniami silnego spirytusu, pomierzwiły się wylatujące z nich potworki…
Zapach powściąganej latami śmierci zakłębił się w całym amfiteatrze. Trzej bachanci struchleli i rzucili się do ucieczki, pozostawiając anatoma nad potrzaskaną ruiną zbiorów. Chyłkiem, pod ścianami, przemknąłem się ich śladem. Drzwi huknęły.
A w pokoju czekały nowe butelki i, jak gdyby nigdy nic, poskoczyli do nich, rechocząc, aby lać i nalewać; poczuwszy pod sobą zbawcze krzesło, z wolna zasypiałem, jakbym odjeżdżał gdzieś we wrzawie, jak w morzu, jeszcze mi pobłyskiwał złoty we wspomnieniu drucik, ramiączko do zakładania za uchem, choć nie ma już ucha, więc żałość, żałość…
Naraz wszystko zasłoniło blade, błyszczące od potu, nadzwyczaj długie widmo.
– Ja…kąpan… ma dłu…gą twarz, pro…fe…so…rze… - powiedziałem, uważając, by się nie potknąć na żadnej sylabie.
Trzymałem głowę na stole jak na poduszce. Barran, z sennym i półzłośliwym uśmieszkiem, przesuniętym w obręb lewego policzka, zaszeptał:
– Tylko robak potrafi dobrze być robakiem…
– Jaką pan ma twarz… - powtórzyłem ciszej, niespokojniej.
– Co tam twarz… Wie pan, kim jestem?
– A jakże… profesor Barran… ifiltra… tor…
– Mniejsza o infiltrację… to Deluge… widzi pan… ja prowadzę postępowanie przeciw Panu…
Usiłowałem powstać, wyprostować się choćby, ale nie mogłem, powtarzałem tylko:
– Co? Co?
– Tak, sprawę o zasuspendowanie Pana.
– Mnie?
Uśmiechał się lewym policzkiem - prawy pozostał smutny.
– Nie, nie przeciw panu, tylko przeciw Panu, temu, co w sześć dni… a w siódmym odsapnął…
– To… żart?
– Jaki tam żart! Sprawdziliśmy… są schowki… w ciemnych mgławicach… w głowach komet, wydrążonych…
– A tak… wiadomo… - mruczałem uspokojony. - Panie… panie profesorze…
– Co?
– Co to… tryplet?
Objął mnie i jął wyszeptywać alkoholowym tchem:
– Powiem ci. Tyś młody, ale gmachowiec… i jam gmachowiec… co - nie powiem ci? Powiem, wszystko ci powiem… To jest tak. Weźmy - jest sobie gmachowiec. Nasz. No, a jak ktoś jest czymś, to po czym to widać, co?
– Po tym, że… widać - wymruczałem.
– A widzisz! Doskonale! Tak, to, co widać, można udać. Kto udaje, że jest prawym gmachowcem, ten, znaczy, tak: był nasz - potem go zwerbowali, zagenturowali, podkupili go tamci, a później nasi go cap! - iż powrotem pozyskać go zdołali. Ale wobec tamtych - ażeby nie zdradzić się - on nadal musi udawać, że tutaj udaje gmachowca. No, a potem to tamci znowu górą i jednak go skąp tują, jeszcze raz - wtedy wobec nas udaje, że wobec tamtych udaje, że wobec nas udaje, uważasz?! I to właśnie jest tryplet!!!