Nie dostrzegłem przyczyny, dla której miałbym mu się sprzeciwić. Wsiadaliśmy już do odpieczętowanej windy, kiedy spytałem go o mego dotychczasowego cicerone.
– Jak proszę? - spytał oficer, zbliżając ucho do mych ust. Zarazem przycisnął rękę do piersi, jakby go zabolało serce.
– No, Blanderdash,… odwołała go zapewne służba? Wiem, że nie powinienem właściwie pytać… - dodałem.
– Ależ skądże, co znowu - pospieszył oficer. Powolny, osobliwy uśmiech rozciągnął jego cienkie wargi.
– Jak pan powiedział? - rzekł z zastanowieniem.
– Proszę?
– To nazwisko…
– Blanderdash? No, jakże… tak przecież nazywa się ten adiutant, nieprawdaż? Czyżbym się omylił?…
– O, na pewno nie, na pewno nie - rzucił szybko, ale uśmiech jego stawał się coraz bardziej zamyślony.
– Blanderdash… - mruknął, gdy winda zwolniła, by się zaraz zatrzymać. - Blanderdash… phi… Blanderdash… proszę…
Nie wiedziałem, do kogo odnosiło się to „proszę” - może do mnie, bo właśnie otwierał drzwi - i wiele bym dał, żeby się dowiedzieć, ale już szliśmy szybko korytarzem, zmierzając ku jednym z szeregu lśniących, białych drzwi. Oficer otworzył je, wpuścił mnie do środka i natychmiast zamknął. Stałem w długim, wąskim pokoju bez okien, na czterech biurkach paliły się nisko opuszczone reflektory, pracowali przy nich oficerowie w sile wieku; a że było gorąco, pozdejmowali kurtki mundurowe, które wisiały na krzesłach, i ślęczeli nad stertami papierów w koszulach z podwiniętymi mankietami. Jeden wyprostował się i utkwił we mnie czarne, błyszczące za okularami oczy.
– Pan w jakiej sprawie?
Przełknąłem momentalny odruch zniecierpliwienia.
– Misja Specjalna - z polecenia komendanta Kashenblade.
Jeśli sądziłem, że pozostali oficerowie podniosą głowy na dźwięk tych słów, omyliłem się.
– Jak się pan nazywa? - spytał mnie tym samym twardym, rzeczowym tonem oficer w okularach. Miał muskularne ręce sportowca, opalone, z małym szyfrowanym tatuażem.
Wymieniłem moje nazwisko. Nieomal równocześnie nacisnął klawisze małej maszynki na swoim biurku.
– Charakter Misji?
– Specjalna.
– Jej cel?
– Miałem go tu poznać.
– Tak? - powiedział. Zdjął kurtkę z krzesła, włożył ją, zapiął, poprawił nakrywki epoletów i skierował się do następnych drzwi.
– Proszę za mną.
Ruszyłem za nim i wtedy dopiero, zerknąwszy w bok, upewniłem się, że oficer, który mnie tu przyprowadził, w ogóle nie wszedł do środka, lecz został na korytarzu.
Nowy mój przewodnik zaświecił reflektor na biurku i przedstawił mi się stojąc:
– Podszyfrowy Dasherblar. Proszę, zechce pan usiąść.
Nacisnął dzwonek; młoda dziewczyna, zapewne sekretarka, wniosła dwie herbaty i postawiła je przed nami. Dasherblar usiadł naprzeciw mnie i jakiś czas bez słowa poruszał łyżeczką w szklance.
Oczekuje pan wprowadzenia w istotę swojej Misji, co?
– Tak.
– Hm. To trudna i skomplikowana Misja… tak… osobliwa raczej, panie… przepraszam, jak się pan nazywa?
– Wciąż tak samo - odparłem z nieznacznym uśmiechem.
Oficer odpowiedział uśmiechem. Miał przepiękne zęby; jego twarz promieniowała w tej chwili swobodą i szczerością.
– Ha, ha, doskonale, doskonale. Dziękuję panu. Tak więc… papierosa?
– Dziękuję, nie palę.
– To dobrze, to bardzo dobrze. Człowiek nie powinien mieć nałogów, żadnych nałogów, tak… jeden moment.
Wstał i zapalił górną lampę; zobaczyłem wówczas olbrzymią kasę pancerną barwy ołowiu, zajmującą całą szerokość ściany. Dasherblar nastawił kolejno siedem cyfrowych wałków, a gdy masywna stalowa płyta uchyliła się bezgłośnie, począł przekładać pliki teczek spoczywających w metalowych przegródkach.
– Dam panu instrukcję - odezwał się; na basowy dźwięk brzęczyka urwał, odwrócił się i spojrzał na mnie.
– Przepraszam… coś pilnego widać. Zechce pan zaczekać? To potrwa najwyżej pięć minut…
Skinąłem głową. Oficer wyszedł, cicho opuszczając klamkę. Zostałem sam, w świetle reflektora, naprzeciw uchylonych drzwi skarbca.
Czyżby chcieli poddać mnie próbie? W tak naiwny, prostacki sposób? - pomyślałem nie bez oburzenia. Siedziałem jakąś chwilę spokojnie, aż coś wykręciło mi po trosze głowę w kierunku kasy. Natychmiast spojrzałem w przeciwną stronę, ale tam znów napotkałem lustro odbijające rzędy półek z tajnymi aktami. Postanowiłem liczyć klepki parkietu. Niestety podłogę pokrywało linoleum. Splotłem dłonie i wpatrywałem się usilnie w pobielałe kostki palców, aż ogarnął mnie gniew. Dlaczego nie mogę patrzeć tam, gdzie mi się podoba? Teczki były czarne, zielone i różowe, ledwo kilka żółtych. Z tych właśnie zwisały sznurki, obciążone talerzykowatymi pieczęciami. Jedna teczka, leżąca na wierzchu, miała ośle uszy. - Jest też czego się pilnować - myślałem - w końcu Misję powierzył mi sam głównodowodzący, w razie potrzeby mogę się na niego powołać - ale o jakiej potrzebie myślę właściwie?
Zerknąłem na zegarek. Od wyjścia oficera upłynęło już dziesięć minut. Do pokoju nie dobiegał najlżejszy szmer; krzesło, na którym siedziałem, było twarde - z każdą chwilą odczuwałem to wyraźniej. Przełożyłem nogę na nogę, ale tak było jeszcze gorzej. Wstałem, podciągnąłem spodnie, aby nie zmiął się kant, i pospiesznie usiadłem na powrót. Teraz uwierało mnie już nawet biurko, o które oparłem się łokciem. Zliczyłem teczki na półkach, wzdłuż i w poprzek. Znowu się przeciągnąłem. Minuty mijały. Odczuwałem coraz dotkliwiej głód. Wypiłem resztki herbaty i wydrapałem łyżeczką cukier z dna szklanki. Patrzeć już nie mogłem na otwartą kasę pancerną. Byłem po prostu wściekły. Rzut oka na zegarek wyjawił, że minęła niemal godzina. Po następnej jąłem tracić nadzieję na powrót oficera. Coś musiało mu się przytrafić. Co? Być może to samo, co spowodowało nagłe odwołanie Blariderdasha. Czy też nazywał się może Kashlerblad? Alderklarsh? Dalderblarl? Baldaklash? Nie mogłem sobie w żaden sposób przypomnieć - chyba z głodu i złości. Wstałem i począłem przechadzać się nerwowo po pokoju. Prawie trzy godziny sam na sam z otwartą kasą, pełną tajnych akt - to pachniało gardłową sprawą. Ładnie mnie urządził ten… ten - jakże się ten znowu nazywał?! Gdyby mnie tak ktoś spytał, na kogo czekam… Postanowiłem wyjść. Dobrze, ale którędy? Wrócić do tego pokoju, przez który tu się dostałem? Zaczną mnie pytać. Moja historia zabrzmi nieprawdopodobnie. Czułem to. Widziałem już twarze sędziów. „Oficer, którego nazwiska nawet pan nie pamięta, zostawił pana samego w pokoju z otwartą kasą pancerną? Świetne, ale stare… może wymyślimy jakąś oryginalniejszą historyjkę?” Było mi gorąco, pot ściekał po karku i plecach, w gardle schło. Wypiłem herbatę oficera, rozejrzałem się błyskawicznie i spróbowałem zamknąć kasę. Rygle nie chciały zaskoczyć. Obracałem cyfrowe wałki tak i owak - drzwi odskakiwały uparcie, ani rusz nie chciały się zatrzasnąć. Wydało mi się, że słyszę odgłos kroków na korytarzu. Rzuciłem się wstecz, zaczepiłem rękawem o teczki, cały ich stos runął na podłogę. Klamka ugięła się. Uczyniłem wtedy szaloną rzecz - wlazłem pod biurko. Widziałem tylko nogi tego, kto wszedł - w mundurowych spodniach, czarne, spiczaste półbuciki. Stał chwilę nieruchomo. Zamknął cicho drzwi, na palcach podszedł do kasy i znikł mi z pola widzenia. Słyszałem szelest podnoszonych papierów, do którego dołączyło się po chwili cichutkie cykanie. Zrozumiałem. Fotografował tajne akta. A więc… a więc nie był to oficer DOK, lecz…
Wylazłem spod biurka na czworakach, sunąc przy samej podłodze ku drzwiom. Poderwałem się, dopadłem drzwi i jednym susem znalazłem się na korytarzu. Gdy zamykałem je z rozmachem, mignęła mi w ułamku sekundy wykrzywiona strachem, blada twarz tamtego, aparat fotograficzny wypadł mu z rąk, ale nim stuknął o podłogę, byłem już daleko. Wyprostowany, szedłem nadmiernie sztywnym, miarowym krokiem przed siebie. Mijałem załomy i skręty korytarza, rzędy białych drzwi, zza których dobiegały ściszone odgłosy urzędowania wraz ze szklanym podźwiękiem, nie mającym już w sobie nic tajemniczego.