– Lillian?

Podskoczyła na dźwięk głosu brata, który dobiegł od drzwi. Wypuściła z rąk T-shirt i spojrzała za siebie. Zobaczyła twarz Wally’ego naznaczoną grymasem niezadowolenia.

– Co tutaj robisz, do diabła?

– Szukam cię – skłamała, natychmiast uświadamiając sobie, że kiepski z niej kłamca. Jak na osobę, która spędza życie w wyobraźni, powinna być lepsza w wymyślaniu wiarygodnych historii.

– Nigdy tu nie przyjeżdżasz.

– To chyba nostalgia. Nagle poczułam się samotna i zatęskniłam za starym domem. – Kłamstwa wypadały coraz gorzej. Nawet ona by w nie nie uwierzyła. – Mogę być z tobą szczera, Wally?

– To dobry pomysł.

– Szukałam… Chciałam zobaczyć, czy znajdę… ten stary niebieski wazon mamy.

– Co?

– No wiesz, taki niebieski, ceramiczny. Pamiętasz go? – Teraz osiągnęła cel. Widziała, że Wally uruchomił pamięć. – Ten, który podarowała jej ciotka Hannah.

– I na co ci to teraz? – spytał, ale już bez podejrzliwości. – Jest chyba na górze, na poddaszu. Pójdę i poszukam.

Dobry chłopiec. I dobry brat, chociaż matka ze wszystkich sił próbowała ich skłócić. Na pewno nie zrobił nic z tych rzeczy, które zrodziła nadgorliwa wyobraźnia siostry. To po prostu niemożliwe.

Mimo to, słysząc jego kroki na schodach, Lillian podniosła zakrwawiony T-shirt i włożyła do torby.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY

Waszyngton

R.J. Tully spacerował przed zbudowanym z cegły apartamentowcem i bawił się drobnymi w kieszeni. Przystanął, oparł się o poręcz i podniósł wzrok na ciemne chmury. Z całą pewnością za moment zacznie lać. Dlaczego nie wziął ze sobą parasola?

Gdy był młodszy, stosował się do zasady, że prawdziwemu mężczyźnie nie wypada chodzić z parasolem. To była kwestia ambicji. Mężczyźni po prostu nie używali parasoli. Teraz, kiedy powiało chłodem i Tully podniósł kołnierz kurtki, stwierdził, że lepiej być suchym niż tak zwanym macho. Przypomniał sobie, jak Emma mówiła mu kiedyś, że tylko bardzo cienka linia dzieli macho od sfrustrowanego niedojdy. Kiedy jego piętnastoletnia córka zdobyła te mądrości?

Tully spojrzał na zegarek, a następnie przeniósł wzrok na ulicę. Spóźnia się. Zawsze się spóźnia. Może doszła do wniosku, że nie ma ochoty być z nim sam na sam. W końcu szczęśliwie unikali się od bostońskiego incydentu.

Boston… można by pomyśleć, że od tamtej pory minęły wieki. Nagle ją dostrzegł w odległości jakiejś pół przecznicy, w czarnym trenczu, czarnych butach na wysokich obcasach, z czarną parasolką i tymi jedwabistymi blond włosami w rudawym odcieniu. I nagle Boston bardzo zbliżył się w czasie.

Tully pomachał do niej, gdy wreszcie popatrzyła w jego stronę. Był to taki szeroki wymach z wyprostowanymi palcami w kierunku przeciwnym do biegu wskazówek zegara. Machał jak jakiś idiota, który kieruje ruchem. Coś takiego mógł wykonać wyłącznie sfrustrowany niedojda. Totalny sfrustrowany niedojda. Co się z nim dzieje? Dlaczego w jej obecności do tego stopnia nie panuje nad nerwami? Pomachała mu w odpowiedzi. Chyba nawet posłała mu uśmiech. Nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego postanowili wymazać Boston z pamięci.

– Przepraszam za spóźnienie – powiedziała doktor Gwen Patterson. – Długo czekasz?

– Nie, skąd. – Nagle dwadzieścia minut nerwowego spaceru przestało się liczyć.

Dozorca podał im kod i wręczył klucz do apartamentu 502, ale zapomniał dodać, że pojadą na górę, na ostatnie piętro, otwartą windą bagażową. Tully nie znosił takich wind, metalowych bramek zamiast drzwi, kabli na wierzchu i szumu wystawionego na widok starego systemu hydraulicznego. Jednak na doktor Patterson nie robiło to najmniejszego wrażenia.

– Byłaś już kiedyś w jej mieszkaniu? – spytał, żeby zabić ciszę i nie myśleć o skrzypieniu łańcuchów, które wymagały porządnego naoliwienia.

– Około pół roku temu urządziła wystawę, wtedy tu byłam, ale to jedyny raz.

– Wystawę?

– Tak, jej poddasze to także pracownia.

– Jej pracownia?

– Jest artystką.

– Aha, okej. Rozumiem.

– Dziwne, że Maggie ci nie powiedziała.

Oświadczyła to takim tonem, jakby była zła na O’Dell. Nie, na pewno mu się zdawało. Popatrzył na jej profil, kiedy podniosła wzrok na numery oznaczające kolejne piętra. Postanowił nie wracać do tematu. I tak od razu domyśliłby się profesji Joan Begley. Poddasze o wiele bardziej przypominało pracownię niż przestrzeń mieszkalną. Reflektorki podświetlały rzeźby na podwyższeniach i ściany pełne oprawionych obrazów. W rogu stały płótna oparte o sztalugi i kolejne postumenty. Niektóre płótna były zamalowane jaskrawymi kolorami, inne, tylko zagruntowane na biało, czekały na swoją kolej. Chromowane półki dźwigały narzędzia pracy, pędzle w słoikach z zielono-czerwonym roztworem, tubki farby bez zakrętek, lutownice i coś, co wyglądało jak wiertła, a także kawałki metalu i rur. Pośród tego bałaganu stały gliniane figurki, miniaturowe modele prawdziwych rzeźb. Jedyny znak normalnego życia stanowiła sofa z poduszkami, które spadły na podłogę z twardego drewna oraz, w odległym kącie, kuchnia oddzielona ladą zastawioną pustymi pojemnikami po jedzeniu na wynos, butelkami po wodzie mineralnej, brudnymi szklankami i stosem papierowych talerzy.

– Chyba wyszła stąd w pośpiechu – zauważył Tully, ciekawy, jak można mieszkać i pracować w tym samym miejscu. On by tego nie zniósł.

– Masz rację. Bardzo się przejęła śmiercią babci.

– Więc rozmawiałaś z nią, zanim wyszła?

– Zamieniłyśmy parę słów.

Tully nie zwracał uwagi na dzieła sztuki, same w sobie stanowiące nie lada wyzwanie. Zaczął szukać biurka i komputera. O’Dell podyktowała mu listę rzeczy do sprawdzenia.

– Gdzież ona trzyma komputer? – Spojrzał na doktor Patterson.

Z przekrzywioną głową stała przy ścianie z obrazami, jakby widziała coś w tych kolorowych plamach. Tully nie rozumiał sztuki, mimo wysiłków Caroline, jego byłej żony, która ciągała go po galeriach i pokazywała artystycznie doskonałe interpretacje niesprawiedliwości społecznej albo cierpienia jednostki tam, gdzie Tully widział jedynie kleksy czarnej farby zabrudzone czerwienią.

– Nie wiesz przypadkiem, gdzie ona trzyma komputer? – spytał powtórnie.

– Sprawdź tę dużą szafę.

– Szafę? Okej.

Ohydne monstrum z wiśniowego drewna zajmowało niemal całą ścianę. Kiedy Tully zaczął otwierać kolejne drzwiczki i szuflady, gigant jeszcze rósł, pęczniał od obrotowych półek i przesuwanych ruchomych skrytek, i w końcu okazało się, że połknął też laptop.

– Czy to jej jedyny komputer?

Doktor Patterson podeszła bliżej i przebiegła palcami po powierzchni mebla ruchem bardzo przypominającym pieszczotę.

– Chyba ma dwa. Darzyła laptopy wielkim sentymentem. Zawsze powtarzała, że może wziąć ze sobą laptop nawet do parku czy kawiarni.

– Więc może ten drugi zabrała do Connecticut?

– Tak, zapewne. Ależ oczywiście, przysłała mi stamtąd maila.

Tully otworzył laptop, ostrożnie dotykając obudowy, żeby nie zatrzeć pozostawionych odcisków palców i nie dodać swoich. Potem długopisem naciskał klawisze.

– Znam kilka sztuczek, dzięki którym powinienem dostać się do jej skrzynki. To może zabrać chwilę. – Na ekranie pojawiła się prośba o hasło. Tully zawahał się. – Obawiam się, że potrwa długo, zanim na coś wpadniesz, ale jednak spytam. Nie przychodzi ci do głowy, jakiego hasła mogła używać?

– Na pewno nie swojego imienia czy nazwiska, nawet w zmienionej formie. – Patrzyła w skupieniu na ekran. Tully pomyślał już, że o nim zapomniała, kiedy podjęła: – Spróbuj Picasso. Jedno c, dwa s. To jej ulubiony artysta. Mawiała, że jest zerem w stosunku do niego i jego dzieła. Pewnie zauważyłeś w jej obrazach fascynację okresem błękitnym… wielu twierdzi, że najlepszym w twórczości Picassa… a w rzeźbach wyraźną inspirację kubizmem. Zwłaszcza w rzeźbach z metalu.

Tully skinął głową, choć nie odróżniał kubizmu od kubka, i napisał Picasso, ponownie za pomocą długopisu.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: