Adam sięgnął po kasetę, która wpadła między drzwi i siedzenie. Przeczytał tytuł. Doskonale. Otworzył plastikowe pudełko. Zwolnił na kolejnym podwójnym zakręcie w kształcie litery es i uwolnił Dixie Chicks z zamknięcia. Następnie lekko wsunął kasetę do odtwarzacza i włączył go.
Tak, to idealnie odpowiadało jego nastrojowi. Rytm, który pozwalał mu przytupywać i sprawiał, że krew płynęła szybciej. Nic na to nie poradzi, był podniecony wykopanymi kośćmi. Podnosiły mu poziom adrenaliny, bo trudno o lepszą zagadkę. Owszem, znajdował przyjemność w belfrowaniu, ale traktował uniwersytet wyłącznie jako źródło utrzymania. A to – zwłoki w beczkach i rozrzucone kości – to był jego prawdziwy żywioł.
Niestety, pomimo że pracował już dziesięć lat, jego rodzice w dalszym ciągu nie byli w stanie tego pojąć. Dochrapał się tytułu doktora antropologii kryminalnej, był profesorem i szefem wydziału uniwersytetu w New Haven, a matka nadal przedstawiała go jako najmłodszego syna, kawalera, który potrafi grać na akordeonie, jakby te dwie rzeczy należały do jego największych osiągnięć. Potrząsnął głową. Kiedy to się skończy? Był dorosły i nie powinien zważać na opinię rodziców. A jednak liczył się z nią, a raczej martwił tym, co o nim myślą, i to także był wpływ rodziców. Adam Bonzado zdawał sobie sprawę, że po swoim hiszpańskim ojcu odziedziczył charakter cichego buntownika, natomiast po matce upór i dumę, którą zawdzięczała polskiej krwi.
Pokonawszy wzniesienie w kształcie litery es, stary pikap poleciał w dół. Adam nie przyhamował. Znajdował wielką frajdę w jeździe przypominającej szaloną podróż kolejką górską i z zapałem kręcił sztywną kierownicą w zmysłowym rytmie Dixie Chicks. Gdy nagle zobaczył skrzyżowanie, nacisnął hamulce. Pikap wpadł w poślizg i zatrzymał się centymetry przed znakiem stopu i ułamek sekundy przed toczącą się ciężarówką.
– Kurde! Mało brakowało!
Zacisnął dłonie na kierownicy, aż palce mu poczerwieniały. Kierowca ciężarówki pomachał mu tylko ręką, o dziwo bez żadnych dwuznacznych gestów ani warg układających się w „Pieprz się”. Może nie zdawał sobie sprawy, jak niewiele brakowało do nieszczęścia. Adam przyciszył Dixie Chicks. Przy okazji zauważył metalowy łom, który wyjechał spod siedzenia obok.
Zerknął w lusterko wsteczne, czy nie wstrzymuje ruchu, potem pochylił plecy, podniósł łom, otworzył tylne okno i rzucił narzędzie na zamkniętą platformę. Łom brzdęknął, Adam wzdrygnął się. Miał nadzieję, że nie uszkodził świeżo zamocowanej okładziny. Wykonał ją z twardego, gofrowanego poliuretanu, który miał być łatwy do mycia i chronić przed rdzą i korozją, niezależnie od tego, ile błota, kości i krwi upchnie się do środka. Adam zrobił to, żeby jego pikap nie zamienił się w cuchnącą kostnicę na kółkach.
Sprawdził, czy na podłodze nie ma więcej narzędzi. Musi przypomnieć studentom, żeby odkładali je na miejsce, kiedy pożyczają jego wóz. A może nie ma prawa narzekać. W końcu łom był czysty. To już coś.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
W jednej ręce Maggie niosła aktówkę, pod pachą stertę poczty, a w drugiej ręce butelkę dietetycznej pepsi oraz kość do gryzienia z niewyprawionej skóry. Szła za Harveyem na patio. Gdy tylko wróciła do domu, labrador przekonał ją, że powinni spędzić pierwsze popołudnie wakacji na powietrzu.
Planowała, że wpadnie do Quantico tylko na moment, żeby dokończyć jakąś papierkową robotę. Absolutnie nie zamierzała przynosić pracy do domu. Teraz, wykładając dokumenty z teczki na żelazny stolik, żałowała, że nie zostawiła ich na biurku pod stosami innych papierów, gdzie leżały przez kilka miesięcy.
Harvey z nosem przy ziemi odbywał rutynową inspekcję wzdłuż ogrodzenia. Potężny piętrowy dom w stylu Tudorów otaczał niemal hektar ziemi. Chronił go najnowocześniejszy i najdroższy system alarmowy, a także naturalna bariera sosen, które zasłaniały dachy sąsiadów. Mimo to biały labrador za każdym razem, gdy wychodził z domu, zamieniał się w ochroniarza i nie potrafił spokojnie poświęcić się zabawie, dopóki nie skontrolował każdego centymetra przestrzeni.
Zachowywał się w taki sposób od samego początku, od kiedy Maggie go zaadoptowała. No dobrze, to nie całkiem prawdziwe stwierdzenie. Należy powiedzieć, że go uratowała, kiedy jego właścicielka została porwana i zamordowana przez seryjnego mordercę Alberta Stucky’ego. Zginęła z tego tylko powodu, że była sąsiadką Maggie. No więc Maggie wzięła Harveya pod opiekę. Jak mogłaby postąpić inaczej?
O ironio, pies także okazał się dla niej ratunkiem, bo każdego wieczoru dawał jej powód, żeby wracać do domu, uczył ją bezwarunkowej miłości, przebaczenia i lojalności. Nie nauczyła jej tego matka alkoholiczka i niedoszła samobójczyni. Również w małżeństwie z Gregiem brakowało tych istotnych wartości.
Teraz miała Harveya, który wrócił właśnie z patrolu i poszturchiwał ją nosem, domagając się nagrody. Podrapała go za uszami, a on przekrzywił wielki łeb. Kiedy dała mu kość do zabawy, podskoczył i padł na trawę, chwycił kość potężnymi pazurami i zaczął ją żuć. Nastawił jedno ucho i popatrzył na Maggie. Pokręciła głową z uśmiechem. Czegóż więcej może pragnąć dziewczyna? Lojalność, czułość, podziw i nieustająca opieka. A Tully wyraził zdziwienie, że cieszy ją zakończenie sprawy rozwodowej. W ciągu dziesięciu lat małżeństwa z Gregiem ani razu nie doznała z jego strony niczego podobnego.
Z wahaniem wzięła do ręki teczkę z dokumentami i spojrzała na puszkę dietetycznej pepsi. Nie zaglądała nigdy do tych papierów, nie wypiwszy wprzódy szklaneczki szkockiej. Trzymała w barku jedną, jeszcze nieotwartą butelkę, która stała tam na dowód, że Maggie obywa się bez alkoholu. Na dowód, że nie jest podobna do matki. To miał być dowód, a nie pokusa. Przyłapała się na oblizywaniu warg i nęcącej myśli, że jeden mały łyk nie ma znaczenia. Wypije go z wodą i lodem, trudno to nawet nazwać piciem alkoholu. Za to taki drink przyniesie jej odprężenie.
W tym samym momencie dotarło do niej, że zagięła róg pierwszej teczki. Mało powiedziane – zagięła, ona go zwinęła w harmonijkę. To śmieszne. Wzięła puszkę z pepsi, napiła się i zaczęła przeglądać dokumenty.
Minęło już sporo czasu, odkąd ostatnio je czytała. Traktowała tę sprawę – traktowała jego – jak jakiś projekt. Nie, raczej jak jedną z wielu prowadzonych przez nią spraw. Na znak tego zostawiła tę teczkę pośród innych na biurku, obok dokumentów rozmaitych zabójców, gwałcicieli i terrorystów. Być może tylko w ten sposób była w stanie poradzić sobie z jego istnieniem. Może robiła tak dlatego, że nie chciała w nie uwierzyć.
Zbiór dokumentów nie zawierał ani jednej fotografii. Pewnie dotarłaby do zdjęć, gdyby ich poszukała. Wystarczyło poprosić o pamiątkowy album z podobiznami absolwentów szkoły albo kopię prawa jazdy. Z całą pewnością dostałaby fotografię w Wydziale Komunikacji w Wisconsin, zwłaszcza gdyby podała swój numer FBI. Nic z tych rzeczy nie zrobiła. Być może z tego powodu, że gdyby zobaczyła go na zdjęciu, stałby się zbyt rzeczywisty.
Maggie znalazła kopertę, którą matka wręczyła jej w grudniu minionego roku. Wszystko wzięło początek właśnie od tej koperty, cała ta spirala… cokolwiek to było. Rok temu, kiedy po raz pierwszy usłyszała, że ma brata, natychmiast pomyślała, że matka ją okłamuje. Że to kolejna pijacka sztuczka, byle tylko ukarać Maggie za to, że wciąż kocha ojca i wciąż za nim tęskni. Dlaczego miałaby nie uznać, że matka skłonna jest do takiego okrucieństwa? Nawet jej nieudane próby samobójcze Maggie odbierała jako rodzaj kary. Kiedy więc matka w napadzie złości wykrzyczała jej w twarz, że ojciec miał romans, który ciągnął się do dnia jego śmierci, nie chciała dać temu wiary. Nie wierzyła, póki nie otrzymała tej koperty.
Otworzyła ją, jak wiele razy przedtem, i ostrożnie wyjęła pojedynczą kartę katalogową. Trzymała ją za rogi jak bardzo kruchy przedmiot. Patrzyła na pismo matki, zakrętasy i kółka nad „i”. Chłopiec dostał imię po wuju Maggie, jedynym bracie ojca, Patricku, którego nigdy nie poznała. Po legendarnym Patricku, który nie wrócił z Wietnamu. Można by odnieść wrażenie, że heroizm jest cechą dziedziczną w rodzinie O’Dellów. Ten sam heroizm zabrał Maggie ojca, gdy miała ledwie dwanaście lat. A teraz ona ów heroizm nieustannie przeklina.