Zebrali się wokół mężczyzny w tym czymś na głowie, który pokazywał im metalowe pudełko z błyskającymi światełkami i dziwnymi drutami. Eric nie miał pojęcia, co to jest, przypuszczał tylko, że mężczyzna znalazł to wśród ich broni.

– Tam jest tego tyle, że można by wysadzić tę budę prosto do nieba.

Eric nie mógł powstrzymać uśmiechu – i natychmiast dostał kuksańca w nerki. Chciał powiedzieć temu Tully’emu, właścicielowi łokcia, który go zaatakował, że wcale nie rozśmieszyła go siła rażenia broni, ale fakt, że ci ludzie łudzą się, iż zostaną przyjęci do Królestwa niebieskiego.

Pozostali jednak zignorowali jego skrzywione w uśmiechu wargi, z napięciem bowiem wpatrywali się w ciemnowłosego mężczyznę z tym durnym urządzeniem, które przesunął sobie teraz na czubek głowy, przypominając Ericowi jakiegoś robala ludzkich rozmiarów.

– Co, zdaje ci się, że nas zaskoczyłeś? – odezwał się wyzywająco jeden z mężczyzn.

– Dobra, co powiecie na to? Cały dom jest okablowany – odparł na to robal.

– O cholera!

– Powiem wam coś więcej. To jest tylko dodatkowy włącznik. -Wyciągnął ku nim metalowe pudełko. – Prawdziwy detonator znajduje się gdzie indziej. – Wskazał na mrugające czerwone światełko i pstryknął przycisk. Światełko wyłączyło się. Po kilku sekundach powróciło, mrugając niczym pulsujące krwawe oko.

Mężczyźni obrócili się, wyciągając szyje i rozglądając się wokół. Niektórzy trzymali broń w pogotowiu. Nawet Eric przekręcił głowę, jego oczy zaczęły widzieć wyraźnie. Zmrużył je, wpatrując się w cienie lasu. Nic z tego wszystkiego nie pojmował. Ciekaw był, czy David wiedział o metalowym pudełku.

– Gdzie to jest? – dopytywał się wysoki gość bez szyi, ten, którego wszyscy traktowali jak szefa, jedyny w granatowym swetrze zamiast kurtki. – Gdzie ten pieprzony detonator?

Dopiero po minucie Eric zorientował się, że pytanie skierowane jest do niego. Spotkał się wzrokiem z mężczyzną i patrzył na niego, jak go uczono, prosto w czarne tęczówki, bez mrugnięcia, nie pozwalając, żeby wróg wyrwał mu choćby jedno słowo.

– Chwileczkę – odezwał się ten o nazwisku Cunningham. – Dlaczego nie umieścili detonatora w tym domu, żeby mieć nad nim kontrolę i wysadzić to wszystko, kiedy zechcą? Wiemy już, że dobrowolnie odebrali sobie życie. Dlaczego nie mieliby tego zrobić, wysadzając się razem z tym arsenałem?

– Może chcą nas wysadzić. – Po tych słowach nastąpiło jeszcze więcej szelestów, więcej zatroskanych głów kręciło się i czegoś wypatrywało.

Eric chciał ich zapewnić, że Ojciec nigdy nie wysadziłby domu. Nie poświęciłby broni, bo potrzebował jej do dalszej walki. Ale zamiast tego przeniósł wzrok na Cunninghama, który odpowiedział mu spojrzeniem. Mało powiedzieć: odpowiedział. On przeszywał go wzrokiem, jakby dało się w ten sposób wycisnąć z niego prawdę. Żołądek Erica zawiązał się w supeł, ale powieka chłopaka nawet nie drgnęła. Nie mógł przecież okazać słabości.

– Nie, gdyby chcieli to zrobić, już byłoby po nas – ciągnął Cunningham, nie odwracając wzroku. – Sadzę, że prawdziwy cel został już osiągnięty. Że ich przywódca chciał przekonać się, czy postąpią zgodnie z jego poleceniem, poddać próbie ich posłuszeństwo.

Eric przysłuchiwał się temu. To kłamstwo. To Szatan go testuje. Chce sprawdzić moc jego wiary. To tylko początek wymyślnych tortur. Żołnierz Szatana, ten Cunningham, zna swoje obowiązki. Nie spuści wzroku z Erica, ale on nie mrugnie. Musi tylko udawać, że nie słyszy, jak wali mu serce, i nie czuje ucisku w żołądku.

– Detonator – niewzruszenie kontynuował Cunningham – mógł być planem B. Gdyby nie łyknęli kapsułek, facet był gotowy rozerwać ich na strzępy. Fajnego masz przywódcę, mały.

Eric nie dał się na to nabrać. Ojciec nie zrobiłby czegoś podobnego. Przecież oni z własnej woli odebrali sobie życie. Nikt ich do niczego nie zmuszał. Eric okazał się po prostu zbyt słaby, żeby postąpić jak jego koledzy. Jest słaby, stchórzył. Na moment stracił wiarę, posłuchał podszeptów Szatana. Nie zachował się jak dzielny i lojalny żołnierz, ale teraz już nie okaże słabości. Nie podda się.

Raptem znów przypomniały mu się ostatnie słowa Davida. „On nas przechytrzył”. Uważał początkowo, że David ma na myśli Szatana, bo to było takie oczywiste. A jeśli jednak chodziło mu o… Nie, to wykluczone. Ojciec chciał im tylko oszczędzić tortur. Prawda? Ojciec by ich tak nie oszukał. Tak czy nie?

Cunningham wciąż czekał ze wzrokiem wbitym w Erica. Czekał, aż Eric mrugnie. A kiedy w końcu do tego doszło, kiedy się doczekał, powiedział:

– Ciekawe, czy twój wspaniały przywódca wie, że przeżyłeś? Myślisz, że przyjdzie cię uratować, tak jak zrobił minionej nocy?

Eric nie był już niczego pewien, tylko patrzył na metalowe pudełko z mrugającymi lampkami, czerwoną i zieloną, które zapalały się i gasły. Czerwień i zieleń, bezruch i ruch, życie i śmierć, niebo i piekło. Może David i pozostali koledzy okazali się nie tylko odważni, może również są prawdziwymi szczęściarzami? – myślał teraz Eric.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Sobota

23 listopada

Cmentarz Arlington National

Maggie O’Dell ścisnęła w dłoni klapy żakietu, chroniąc się przed kolejnym porywem wiatru. Żałowała, że zostawiła trencz w samochodzie. Zdjęła go w kościele, obarczając go winą za ogarniające ją duszności. Teraz, na cmentarzu, pośród ubranych na czarno żałobników i kamiennych nagrobków, czułaby się o wiele lepiej, gdyby mogła się okryć czymś ciepłym.

Stała z tyłu, patrząc, jak jej koledzy zbierają się pod zadaszeniem, które miało chronić od wiatru, i otaczają najbliższych zmarłego, jakby w ten sposób chcieli zrekompensować błędy, które ich tu przywiodły tego dnia. Rozpoznała wielu z nich po standardowych ciemnych garniturach i profesjonalnie poważnych twarzach. Lecz nawet wypukłości pod marynarkami nie pozbawiały ich wyrazu bezbronności, wiatr zaś ogałacał ich z oficjalnej powagi, jako że pod jego podmuchami przygarbiali wyprostowane zwykle plecy.

Przyglądając się z boku, Maggie była wdzięczna za instynktowną troskę kolegów. Wdzięczna za to, że uchronili ją przed bliskim kontaktem z Karen i dwiema małymi dziewczynkami, które będą dorastać bez ojca. Nie chciała oglądać ich bólu, ich cierpienia, tak namacalnego, że groziło rozpadem z takim trudem zbieranych przez nią latami pokładów odporności, pod którymi pragnęła ukryć swój ból. Stojąc z tyłu, miała nadzieję pozostać bezpieczna.

Lecz choć ostre jesienne powiewy atakowały jej gołe nogi i szarpały spódnicę, pociły jej się dłonie. Ledwie się trzymała. Jakaś niewidzialna siła pukała do jej serca. Jezu! Co się z nią dzieje, do licha? Od chwili gdy otworzyła worek z martwym Delaneyem i zobaczyła pozbawioną życia twarz, stała się ludzkim wrakiem, wywołującym duchy przeszłości, obrazy i słowa, które powinny tam pozostać pogrzebane na zawsze. Oddychała głęboko, nie zważając na chłód. Wolała nieprzyjemne igiełki zimna niż to kłucie, które niosą ze sobą wspomnienia.

Była zła, bo minęło już dwadzieścia jeden lat, a ona na pogrzebach wciąż zamieniała się w dwunastoletnią dziewczynkę. Bez jej woli i bez ostrzeżenia wspomnienia powracały tak żywe, jakby tamto działo się ledwie wczoraj. Widziała, jak trumna z ciałem jej ojca zjeżdża w dół. Czuła, jak matka szarpie ją za rękaw, każąc jej rzucić garść ziemi na błyszczącą pokrywę trumny. Zaraz, za kilka minut samotny trębacz odegra sygnał ku czci poległych, a jej żołądek zawiąże się w supeł.

Chciała stąd odejść. Nikt by nawet nie zauważył, wszyscy byli szczelnie opatuleni własnymi wspomnieniami i własną bezbronnością. A jednak powinna zostać, była to winna Delaneyowi. Ich ostatnia rozmowa była pełna złości i nasycona poczuciem zdrady. Za późno już na przeprosiny, ale pozostając na cmentarzu, Maggie mogła poczuć ową szczególną moc, by podjąć jakieś postanowienie, a nawet doznać oczyszczenia.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: