Widzieli go niemal codziennie, każdego popołudnia, gdy marynarze wracali po drugą piątkę łodzi, każdego wieczora około jedenastej, kiedy zmęczeni chowali się w namiotach, by przespać się choć przez kilka godzin.

Potwór wciąż szedł za nimi. Czasami oficerowie widzieli go przez swoje lunety, gdy obserwowali morze. Ani Crozier, ani Little, ani Hodgson nie mówili marynarzom, że widzieli potwora, lecz Blanky – który miał więcej czasu niż inni na obserwacje i rozmyślania – nieraz słyszał, jak oficerowie naradzają się między sobą i wiedział.

Zdarzało się nawet, że marynarze ciągnący ostatnie łodzie widzieli bestię bez lunet. Czasami szła za nimi jakąś milę z tyłu, widoczna jako czarna kropka na tle białego lodu lub biała kropka na tle czarnych skał.

„To tylko niedźwiedź polarny – rzekł James Reid, rudobrody lodomistrz z Erebusa i jeden z najbliższych przyjaciół Blanky’ego. – Te zwierzaki zjadłyby cię, gdyby tylko mogły, ale zwykle są niegroźne. Kule zabijają je jak wszystkie inne bydlęta. Miejmy nadzieję, że podejdzie bliżej. Potrzebujemy świeżego mięsa”.

Blanky wiedział jednak, że to nie był jeden z niedźwiedzi polarnych, które nauczyli się już zabijać bez większego problemu. To był on, potwór, i choć wszyscy uczestnicy długiego marszu panicznie się go bali – szczególnie podczas nocy, a właściwie kilku godzin półmroku, które udawały teraz noc – tylko Thomas Blanky wiedział, że potwór poluje przede wszystkim na niego.

Marsz dawał się we znaki wszystkim, lecz Blanky cierpiał prawdziwe katusze; nie ze względu na szkorbut, który dotykał go w stopniu mniejszym niż pozostałych marynarzy, lecz ze względu na ból w kikucie nogi, której pozbawił go potwór. Chodzenie po lodzie lub przybrzeżnych skałach sprawiało mu tyle problemów, że już przed południem każdego dnia wypełnionego kilkunastogodzinną wędrówką z kikuta wypływały strumienie krwi. Krew wsiąkała w grube spodnie z żeglarskiego płótna i spływała po drewnianej nodze, zostawiając na ziemi czerwony ślad. Krwią nasiąkały także jego kalesony, bielizna i koszula.

Podczas pierwszych tygodni marszu, kiedy było jeszcze bardzo zimno, krew natychmiast zamarzała. Teraz jednak, gdy temperatura sięgała powyżej zera, a czasami nawet ponad poziom zamarzania wody, Blanky krwawił jak zarzynana świnia.

Długie okrycie wierzchnie i płaszcz także pomagały mu ukryć jego krwawą mękę przed komandorem i pozostałymi, lecz w połowie czerwca zrobiło się już tak ciepło, że marynarze zrzucali wierzchnie okrycia i kładli je w łodziach, które ciągnęli za sobą. Przez większość dnia pracowali tylko w swetrach lub nawet samych koszulach, po południu zaś, gdy robiło się chłodniej, wkładali z powrotem cieplejsze ubrania. Wielokrotnie pytali go, dlaczego on także nie zrzuci z siebie ciężkiego płaszcza, on jednak zbywał ich pytania żartami. Jestem zimnokrwistym stworzeniem, chłopcy – odpowiadał ze śmiechem. – Ciągle mi jest zimno przez tę drewnianą nogę, a nie chciałbym, żebyście widzieli, jak się trzęsę”.

W końcu jednak musiał zrzucić z siebie płaszcz i warstwę bawełnianych ubrań. Nieustający wielogodzinny marsz na drewnianej nodze i okaleczonym krwawiącym kikucie był dla niego co najmniej równie wyczerpujący jak dla zdrowych marynarzy ciągnięcie ciężkich sań. Pot, który sączył się z jego ciała przez cały dzień, wsiąkał w ubrania, by później zamarznąć i utworzyć zimną skorupę. Po jakimś czasie lodomistrz po prostu nie mógł już tego dłużej znieść.

Marynarze zareagowali na widok jego okrwawionych spodni obojętnym milczeniem. Mieli własne problemy. Większość cierpiała na szkorbut i także krwawiła z wielu miejsc.

Crozier i Little często odciągali Blanky’ego i Reida na bok i pytali ich o lód ciągnący się tuż za barierą gór lodowych. Kiedy po opuszczeniu Zatoki Luksusów okrążyli długi na kilka mil przylądek i wrócili ponownie na trasę wiodącą wzdłuż południowego wybrzeża, na południowy wschód, Reid stwierdził, że lód pomiędzy tą częścią Ziemi Króla Williama, bez względu na to, czy była to wyspa, czy też fragment kontynentu, będzie pękał wolniej niż pak na północnym zachodzie, gdzie podczas lata warunki pogodowe były bardziej zmienne.

Blanky był większym optymistą. Zauważył, że góry lodowe spiętrzone wzdłuż południowego wybrzeża robią się coraz mniejsze, a właściwie przypominały już bardziej las seraków niż prawdziwych gór. Działo się tak dlatego, twierdził Blanky, że przylądek wyrastający z Ziemi Króla Williama osłaniał ten fragment morza i wybrzeża, albo zatoki i wybrzeża, przed rzeką lodu spływającą z północnego zachodu, która zamknęła w swym żelaznym uścisku Erebusa i Terror. Ten ruchomy lodowiec ciągnął się aż od samego bieguna północnego. Tutaj, po południowej stronie Ziemi Króla Williama, lód nie był tak gruby i mógł popękać wcześniej niż pak.

Reid przyglądał się Blanky’emu ze zdumieniem, kiedy jego kolega po fachu wygłaszał tę opinię. Blanky wiedział, co myśli drugi lodomistrz.

Bez względu na to, czy jest to zatoka, czy przesmyk prowadzący do ujścia Rzeki Backa, lód zamknięty na malej przestrzeni pęka zwykle najpóźniej.

Reid miałby rację, gdyby podzielił się tą opinią z komandorem Crozierem – nie zrobił tego, zapewne by nie podważać autorytetu swego przyjaciela – lecz Blanky mimo to był optymistą. Prawdę mówiąc, Thomas Blanky patrzył na świat z niegasnącym optymizmem od czasu owej ciemnej nocy 5 grudnia, kiedy uciekł przed potworem z lodu.

Potwór już dwukrotnie próbował go zabić. I dwukrotnie Thomas Blanky stracił przy tym kawałek nogi.

Kuśtykał do przodu, dzieląc się żartami lub krztyną tytoniu ze zmęczonymi marynarzami. Wiedział, że jego współlokatorzy z namiotu cenią sobie jego towarzystwo. Podczas coraz krótszych nocy stawał na ochotnika na straży, przechadzał się na zakrwawionej protezie wzdłuż rzędu łodzi i sań, trzymając w dłoni odbezpieczoną strzelbę, choć dobrze wiedział – lepiej, niż którykolwiek z jego towarzyszy – że zwykła strzelba nie powstrzyma bestii, kiedy ta przyjdzie w końcu po następną ofiarę.

Długi marsz na południe stawał się dla wszystkich coraz większą udręką. Ludzie umierali powoli z głodu, szkorbutu i zmęczenia, dwukrotnie powtórzyły się także przypadki straszliwego zatrucia, które uśmierciło komandora Fitzjamesa. John Cowie, palacz, który przeżył marcowy atak potwora na pokładzie Erebusa, umarł 10 czerwca, targany najpierw paroksyzmami bólu, a potem obezwładniony powolnym paraliżem. Dwunastego czerwca podobny los spotkał Daniela Arthura, trzydziestoośmioletniego sternika z Erebusa, który zmarł po ośmiu godzinach męczarni. Ich ciała nie zostały należycie pogrzebane; pochód zatrzymał się tylko po to, by zaszyć ich zwłoki w płótno i obłożyć kamieniami.

Richard Aylmore, który po śmierci komandora Fitzjamesa stał się obiektem licznych spekulacji, nie miał prawie żadnych objawów choroby. Plotki głosiły, że podczas gdy zgodnie z rozkazem komandora wszyscy pozostali marynarze nie mogli jeść ciepłego pożywienia z puszek, Aylmore miał dzielić się tym pożywieniem z Cowiem i Arthurem. Powstawało więc pytanie, dlaczego Cowie i Arthur zmarli w męczarniach, a Aylmore wciąż był zdrowy. Wydawało się, że odpowiedź jest prosta i że Aylmore musiał świadomie otruć tę dwójkę. Z drugiej strony, choć wszyscy zdawali sobie sprawę, że Aylmore nienawidził komandora Fitzjamesa i komandora Croziera, nikt nie widział powodu, dla którego steward miałby zabijać swych towarzyszy.

Chyba że chciał przejąć ich porcje jedzenia.

Jednym z kilku ciężko chorych na szkorbut, którzy musieli leżeć w łodziach ciągniętych przez ich towarzyszy, był Henry Lloyd, pomocnik doktora Goodsir – ten żwawy niegdyś młodzieniec ledwie się teraz ruszał, a jeśli już to robił, to tylko po to, by zwymiotować własną krwią i zębami – a ponieważ Blanky jako jeden z nielicznych marynarzy zostawał przy łodziach po południu, gdy pozostali szli przyciągnąć drugą piątkę sań, starał się wówczas pomagać dobremu lekarzowi.

Co ciekawe, w miarę jak robiło się coraz cieplej, coraz więcej ludzi zgłaszało się do Goodsira z poważnymi odmrożeniami. Spoceni marynarze, którzy zrzucali wierzchnie okrycia, marynarki i rękawice, pracowali bez ciepłych ubrań aż do wieczora, kiedy temperatura spadała do piętnastu stopni poniżej zera. Goodsir bez ustanku opatrywał odmrożone palce i obszary skóry przemarzniętej do białości lub czarnej już od zgnilizny.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: