Przez pierwsze półtorej godziny w ciszy arktycznego poranka słychać było jedynie pojękiwania i skrzypienie lodu oraz postękiwania marynarzy pracujących przy wiosłach. Ponieważ jednak siedziałem w pobliżu dziobu drugiej łodzi, na ławce tuż za plecami pana Coucha, świadom, że w chwilach takich jak ta jestem zupełnie nieprzydatny, że równie dobrze mógłbym leżeć jak kłoda, pogrążony w śpiączce niczym biedny David Leys – marynarze bez słowa skargi ciągną go ze sobą już od ponad trzech miesięcy, a mój nowy pomocnik, były steward John Bridgens, karmi go i podciera co wieczór w naszym namiocie medycznym, jakby był to jego ukochany, lecz sparaliżowany dziadek (brzmi to jak niezamierzona ironia, gdyż Bridgens ma ponad sześćdziesiąt lat, a Leys tylko czterdzieści). Słyszałem całkiem wyraźnie rozmowy prowadzone szeptem przez wioślarzy.

– Little i inni musieli się zgubić – wyszeptał marynarz Coombs.

– Porucznik Edward Little na pewno się nie zgubił – odparł Charles Best. – Mógł gdzieś utknąć, ale nie zgubić się.

– Utknąć w czym? – spytał Robert Ferrier od sąsiedniego wiosła. – Ten przesmyk cały czas jest otwarty.

– Może porucznik Little i pan Reid znaleźli otwartą drogę aż do rzeki, podnieśli żagiel i popłynęli – wyszeptał Tom McConvey. – Mówię wam, oni już tam są… jedzą łososie, które same im wskakują do łódki, i kupują za paciorki mięso od tubylców.

Nikt nie skomentował tej nieprawdopodobnej sugestii. Od czasu śmierci porucznika Iruinga i masakry ośmiu dzikusów każda wzmianka o Eskimosach budziła wśród marynarzy konsternację. Choć wszyscy uczestnicy naszej ekspedycji marzą o ratunku z czyichkolwiek rąk, większość zapewne bardziej się obawia spotkania z tubylcami, niż na nie liczy. Niektórzy filozofowie twierdzą, że zemsta to jedna z najsilniejszych motywacji znanych ludzkości, a marynarze z pewnością się z tym twierdzeniem zgadzają.

Po ponad dwóch godzinach podróży welbot komandora Croziera wypłynął z wąskiego przesmyku na szeroki pas otwartej wody. Marynarze z pierwszych łodzi krzyknęli radośnie. Przy wyjściu z przesmyku stała wysoka czarna pika, oblepiona od północnego zachodu warstwą zmarzniętego śniegu.

Radosne krzyki ucichły raptownie, gdy nasze łodzie wypłynęły na otwartą wodę.

Woda była czerwona.

Na taflach lodu po obu stronach wyjścia z przesmyku, zarówno na płaszczyznach poziomych, jak i na pionowych krawędziach, ciągnęły się czerwone smugi, które mogły być jedynie śladami krwi. Widok ten przyprawił mnie o zimny dreszcz, widziałem też, że marynarze byli nim głęboko wstrząśnięci.

– Spokojnie, panowie – mruknął pan Couch. – To tylko krew fok zabitych przez białe niedźwiedzie; widzieliśmy takie ślady dwa lata temu.

Komandor Crozier prawdopodobnie mówił to samo do swoich ludzi w pierwszej łodzi.

Minutę później wiedzieliśmy już, że te krwawe smugi to nie ślady fok zabitych przez białe niedźwiedzie.

– Chryste! – wykrzyknął nagle Coombs. Wszyscy przestali wiosłować. Trzy welboty, cztery kutry i dwie szalupy unosiły się bezwładnie na czerwonej wodzie.

Dziób welbota porucznika Little’a wystawał pionowo z morza. Na burcie widać było wyraźnie napis Lady J. Franklin wymalowany czarną żeglarską farbą (była to jedna z pięciu łodzi, które zachowały swą nazwę po majowym kazaniu komandora Croziera). Podpłynąwszy bliżej, przekonaliśmy się, że welbot został przełamany w odległości około czterech stóp od dziobu, na wysokości pierwszej ławki, i na powierzchni wody unosi się tylko ta przednia część.

Marynarze zaczęli zbierać inne szczątki unoszące się na wodzie: wiosło, kawałki połamanych desek, uszankę, torbę na naboje, rękawicę, kawałek kamizelki.

Marynarz Ferrier za pomocą bosaka zaczął przyciągać do łodzi coś, co wyglądało na marynarską kurtkę, nagle jednak krzyknął przejęty zgrozą i omal nie wypuścił bosaka z dłoni.

W czarnej wodzie pływało bezgłowe, ludzkie ciało, odziane wciąż w niebieską wełnianą kurtkę. Jego palce, lekko już opuchnięte i dziwnie skrócone, unosiły się miarowo na falach i poruszały bezustannie niczym grube, białe robaki. Wyglądało to tak, jakby ów martwy już człowiek chciał nam coś przekazać za pomocą języka migowego.

Pomogłem Ferrierowi i McCowueyowi wciągnąć szczątki do łodzi. Ryby lub jakiś wodny drapieżnik obgryzły już dłonie nieszczęśnika – palce zostały zjedzone do drugiego stawu – lecz chłód opóźnił proces rozkładu.

Łódź komandora Croziera podpłynęła bliżej.

– Kto to jest? – wymamrotał jakiś marynarz.

– To Harry Peglar! – odkrzyknął inny. – Poznaję jego kurtkę.

– Harry Peglar nie nosił żółtej kamizelki – wtrącił jeszcze inny.

– Sammy Crispy miał taką! – wykrzyknął czwarty marynarz.

– Cisza! – ryknął komandor Crozier. – Doktorze Goodsir, zechce pan przeszukać kieszenie tego nieszczęśnika.

Zrobiłem to. Z największej kieszeni kamizelki wyjąłem niemal całkiem pusty woreczek z tytoniem, obszyty czerwoną skórą.

– Cholera! – zaklął Thomas Tadman, siedzący na mojej łodzi obok Roberta Ferriera. – To biedny pan Reid.

Tak było w istocie. Wszyscy przypomnieli sobie wtedy, że poprzedniego wieczora lodomistrz ubrany był tylko w kurtkę i zieloną kamizelkę, wszyscy też setki razy widzieli, jak nabijałfajkę tytoniem wydobytym z owego woreczka z czerwonej skóry.

Spojrzeliśmy na komandora Croziera, jakby tylko on mógł nam wyjaśnić, co stało się z naszymi towarzyszami, choć w głębi duszy wszyscy dobrze to wiedzieliśmy.

– Proszę ułożyć ciało pana Reida w łodzi – rozkazał komandor Crozier. – Musimy przeszukać dokładnie okolicę, może komuś udało się ujść z życiem. Niech nikt nie oddala się poza zasięg wzroku i głosu.

Łodzie rozpłynęły się na różne strony. Pan Couch skierował nasz welbot z powrotem do wyjścia z przesmyku, którym tu przypłynęliśmy. Przesuwaliśmy się powoli wzdłuż krawędzi lodu wyrastającej z wody na wysokość czterech stóp. Zatrzymywaliśmy się przy każdej smudze krwi na powierzchni kry i na jej pionowej krawędzi, nie znaleźliśmy jednak więcej ciał.

– A niech to – wy jęczał trzydziestoletni Francis Pocock, który sterował naszą łodzią. – Patrzcie na te zakrwawione ślady palców wyżłobione w śniegu. Potwór musiał wciągnąć biedaka z powrotem do wody.

– Stulcie mordy i nie wygadujcie więcej takich głupot! – warknął pan Couch, spoglądając groźnie na wioślarzy. Wszyscy posłusznie umilkli.

Na lodzie po północno-zachodniej stronie otwartej wody widać było trzy takie krwawe ślady. Trzecie, odległe o jakieś dziesięć stóp od krawędzi lodu, wskazywały miejsce, gdzie ktoś został zjedzony. Zostało po nim kilka kości nóg, kilka żeber, fragment jakiejś tkanki, która mogła być ludzką skórą, i kilka kawałków ubrań.

– Proszę wysadzić mnie na brzeg, panie Couch – powiedziałem. – Zbadam te szczątki.

Tak też zrobiłem. Niemal w każdym innym zakątku świata nad resztkami czerwonego mięsa, kości i rozciągniętych na lodzie wnętrzności krążyłyby roje much, tutaj jednak nad lodem zalegała cisza przerywana tylko pojękiwaniem lodu.

Zawołałem w stronę łodzi, że nie mogę zidentyfikować zwłok. Nawet resztki ubrań były zbyt nieliczne i zbyt zniszczone, by mi w tym pomóc. Nie znalazłem ani głowy, ani butów, ani rąk, ani nóg, ani nawet tułowia – jedynie kilka pogryzionych żeber, fragment kręgosłupa i połowę miednicy.

– Proszę tam zostać, doktorze Goodsir! – zawołał Couch. – Wysyłam do pana Marka i Tadmana z pustą torbą. Proszę włożyć do niej szczątki tego nieszczęśnika. Komandor Crozier na pewno zechce je pogrzebać.

Była to ponura praca, ale szybko się z nią uporaliśmy. Ostatecznie kazałem dwóm krzywiącym się z obrzydzenia marynarzom zapakować do worka tylko żebra i kawałek miednicy. Kręgosłup przymarzł do lodu, a pozostałe szczątki były zbyt rozdrobnione, by warto je było zbierać.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: