– Czas na nas, doktorku – powiedział Hickey. – Nasi przyjaciele czekają na ciebie dziesięć mil stąd, na zachodzie.

– Pan Des Voeux i inni będą was ścigać – odparł spokojnie Goodsir.

– Nie – rzekł Hickey z przekonaniem. – Nie będą. Szczególnie kiedy dowiedzą się, że mamy co najmniej trzy strzelby i rewolwer. Zresztą najpierw i tak musieliby znaleźć nasze ślady, co im się raczej nie uda. Daj naszemu nowemu koledze worek z mięsem, niech nie idzie z pustymi rękami – zwrócił się do Goldinga.

Kiedy Goodsir nie chciał wziąć od Goldinga torby z ludzkimi szczątkami, Magnus Manson wymierzył drobnemu lekarzowi potężny cios, omal nie łamiąc mu żeber. Po trzech kolejnych próbach i dwóch ciosach Goodsir w końcu uległ.

– Chodźmy – rzucił krótko Hickey. – Nic tu po nas.

54

DES VOEUX

Obóz ratunkowy 19 sierpnia 1848.

Charles Des Voeux uśmiechał się jak idiota, kiedy jego grupa wracała do obozu ratunkowego w sobotni ranek 19 sierpnia. Tym razem miał dla swego komandora same dobre wieści.

Zaledwie cztery mile od brzegu w lodzie otwierały się szerokie szczeliny prowadzące na południe. Des Voeux i jego ludzie szli wzdłuż nich cały dzień i przekonali się, że otwarta woda sięga do samego Półwyspu Adelajdy i niemal na pewno dalej, aż do samego ujścia Rzeki Backa. Des Voeux widział niskie wzgórza Półwyspu Adelajdy, odległe o niecałe dwanaście mil od góry lodowej, na którą wspięli się po dotarciu do południowego krańca paku. Bez łodzi nie mogli posunąć się dalej, co właśnie wprawiło Des Voeux w tak wyśmienity humor.

Wszyscy mogli teraz opuścić obóz ratunkowy. Wszyscy mieli szanse na przeżycie.

Równie krzepiąca była wiadomość, że niemal całe dwa dni polowali na foki żerujące przy krawędzi kry. Przez dwa dni i noce Des Voeux i jego ludzie obżerali się foczym mięsem i tłuszczem. Ich ciała były tak bardzo złaknione tłuszczu, że kiedy nawet wymiotowali z przejedzenia, wybuchali śmiechem, natychmiast robili się jeszcze głodniejsi i znów zabierali się do jedzenia.

Nim wyruszyli w drogę powrotną do obozu, upolowali jeszcze kilka fok i zabrali ze sobą; każdy z nich ciągnął teraz co najmniej jedno martwe zwierzę. Tego wieczora wszyscy mieszkańcy obozu ratunkowego mogli się wreszcie najeść do syta.

W gruncie rzeczy, rozmyślał Des Voeux, zbliżając się do obozu, była to bardzo udana wyprawa, na której cieniem kładło się jedynie zachowanie młodego Goldinga; bezczelny gnojek już pierwszego dnia marszu zawrócił sam do obozu, wymawiając się bólem brzucha. Des Voeux zdążył już jednak niemal zapomnieć o tym incydencie i myślał tylko o tym, że po raz pierwszy od wielu miesięcy – lat – komandor Crozier i pozostali będą mieli co świętować.

Wszyscy wracali do domu. Gdyby wyruszyli dziś w drogę, zabierając ze sobą wszystkich chorych i rannych, już za trzy lub cztery dni byliby na wodzie, a za tydzień przy ujściu Rzeki Backa. Być może szczeliny w lodzie sięgały już dalej w głąb kry i od brzegu dzieliło je nie więcej niż dwie lub trzy mile!

Zbliżywszy się do obozu, ludzie Des Voeux zaczęli wymachiwać rękami i krzyczeć radośnie. Obszarpani, przygarbieni marynarze podnieśli głowy znad swoich zajęć i wyszli przed namioty, przyglądając im się w ciszy.

Podwładni Des Voeux – Gruby Alex Wilson, Francis Pocock, Josephus Greater, George Cann, Robert Johns, Thomas Tadman, Thomas McConvey i William Mark – umilkli raptownie, ujrzawszy posępne, nieruchome twarzy swych towarzyszy. Mieszkańcy obozu widzieli upolowane foki, ale nie reagowali w żaden sposób na ten widok.

Couch i Thomas wyszli ze swych namiotów i stanęli przed szeregiem marynarzy z obozu ratunkowego.

– Czy ktoś umarł? – spytał Charles Frederick Des Voeux.

***

Drugi oficer Edward Couch, pierwszy oficer Robert Thomas, pierwszy oficer Charles Des Voeux, dowódca ładowni Erebusa Joseph Andrews i dowódca głównego masztu Terroru Thomas Farr siedzieli w namiocie, w którym do niedawna mieścił się szpital doktora Goodsira. Wszyscy pacjenci, jak poinformowano Des Voeux, albo umarli w ciągu ostatnich kilku dni, albo zostali przeniesieni do mniejszych namiotów.

Mężczyźni uczestniczący w zebraniu byli ostatnimi podoficerami ekspedycji Johna Franklina, którzy pozostali przy życiu – a przynajmniej ostatnimi, którzy przebywali w obozie ratunkowym i mogli iść o własnych siłach. Czterech z nich – Farr nie palił – podzieliło między siebie resztki tytoniu i nabiło nim fajki. Wnętrze namiotu wypełnione było siwym dymem.

– Jesteście pewni, że to nie potwór zabił tych wszystkich ludzi? – pytał Des Voeux.

Couch pokręcił głową.

– Początkowo tak myśleliśmy… właściwie, byliśmy tego pewni… ale kości, głowy i kawałki mięsa, które tam znaleźliśmy… – Mat umilkł

i zacisnął mocniej zęby na ustniku fajki.

– Zostały przecięte nożem – dokończył za niego Robert Thomas. – Lane i Goddard zginęli z rąk człowieka.

– Nie. – Thomas Farr pokręcił głową. – Z rąk potwora w ludzkiej postaci.

– Hickey – rzekł krótko Des Voeux. Pozostali pokiwali głowami.

– Musimy go schwytać. Jego kompanów także – powiedział Des Voeux. Przez chwilę wszyscy milczeli. Wreszcie Robert Thomas spytał: – Poco?

– Żeby wymierzyć im sprawiedliwość.

Czterech spośród pięciu mężczyzn spojrzało po sobie.

– Mają teraz trzy strzelby – powiedział Couch. – I rewolwer komandora.

– My mamy więcej ludzi… broni… prochu, naboi – odparł Des Voeux.

– Owszem. – Thomas Farr skinął głową. – Ilu z nich zginie w bitwie z Hickeyem i jego kanibalami? Thomas Johnson powinien był wrócić kilka dni temu. Miał tylko śledzić grupę Hickeya i upewnić się, że rzeczywiście stąd odeszli.

– Nie mogę w to uwierzyć. – Des Voeux wyjął fajkę z ust i ubił mocniej tytoń. – Co z komandorem Crozierem i doktorem Goodsirem? Zostawimy ich na łaskę i niełaskę Corneliusa Hickeya?

– Komandor nie żyje – rzekł Andrews. – Hickey nie miał powodów, żeby zachować go przy życiu… chyba że chciał go wcześniej torturować.

– Tym bardziej więc powinniśmy wysłać za nimi grupę ratunkową – obstawał przy swoim Des Voeux.

Pozostali milczeli przez chwilę. Dym wirował powoli w powietrzu. Thomas Farr podniósł połę namiotu, by wpuścić do środka trochę świeżego powietrza.

– Minęły dwa dni, odkąd komandor, Goodsir, Goddard i Lane opuścili obóz – przemówił wreszcie Edward Couch. – Minie kilka kolejnych, nim uda nam się odnaleźć Hickeya i jego ludzi, jeśli w ogóle uda nam się ich odnaleźć. Wystarczy, żeby Hickey odszedł trochę dalej w głąb wyspy albo lodu, a nigdy go nie znajdziemy. Wiatr zasypuje ślady w ciągu kilku godzin… nawet ślady płóz. Naprawdę sądzisz, że Francis Crozier będzie jeszcze żył za tych kilka dni? Prawdę mówiąc, jestem pewien, że zginął w tym samym czasie, co Goddard i Lane.

Des Voeux przygryzł ustnik fajki.

– No dobrze, a co z doktorem Goodsirem? Potrzebujemy lekarza. Przypuszczam, że jego Hickey jednak oszczędził. Być może wrócił tutaj właśnie ze względu na Goodsira.

Robert Thomas pokręcił głową.

– Być może Cornélius Hickey potrzebuje doktora Goodsira do własnych, nikczemnych celów, ale nam już się lekarz nie przyda.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Większość lekarstw i instrumentów naszego lekarza została tutaj; zabrał ze sobą tylko swoją torbę – odparł Farr. – A Thomas Hartnell, który był jego pomocnikiem, wie, jak stosować te środki.

– A jeśli trzeba będzie przeprowadzić jakąś operację? – nie dawał za wygraną Des Voeux.

Couch uśmiechnął się smutno.

– Chłopcze, naprawdę wierzysz, że ktoś, kto potrzebuje operacji, ma w ogóle szanse dożyć końca tej wyprawy?

Des Voeux nie odpowiedział.

– A jeśli Hickey i jego ludzie nigdzie nie poszli? – spytał Andrews.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: