Jedyną osobą, która szła na czele pochodu obok Croziera, była Cisza, niosąca na rękach oboje ich dzieci.

Terror stał przechylony o jakieś dwadzieścia stopni na lewą burtę, z dziobem skierowanym na północny wschód. Prawa część kadłuba była wysunięta o kilka stóp za wysoko nad powierzchnię lodu. Crozier stwierdził ze zdumieniem, że jedna z kotwic – po lewej burcie – została spuszczona do wody. Było to o tyle zaskakujące, że zdaniem Croziera morze miało tu co najmniej dwadzieścia sążni głębokości, a wzdłuż północnych wybrzeży wysp za jego plecami znajdowało się mnóstwo małych zatoczek. Roztropny komandor, szukający bezpiecznej przystani, zawinąłby do którejś z nich albo przynajmniej wpłynął w cieśninę po wschodniej stronie dużej wyspy, z której właśnie zeszli, i zakotwiczył między tą wyspą – jej urwiska osłaniałyby statek przed wiatrem – i trzema mniejszymi wysepkami, odległymi nie więcej niż dwie mile od tego miejsca.

Terror stał jednak tutaj, około dwóch i pół mili od północnego wybrzeża dużej wyspy, wystawiony na wściekłe ataki sztormów i burz nadciągających z południowego wschodu.

Krótki spacer wokół statku i oględziny przechylonego pokładu od północno-zachodniej strony wyjaśniły, dlaczego ludzie z grupy Puhtooraka musieli wyrąbać dziurę w kadłubie statku, by dostać się do jego wnętrza; wszystkie włazy na górnym pokładzie były zamknięte i obite listwami.

Crozier wrócił do otworu, który Eskimosi wybili w poszyciu Terroru. Przypomniał sobie, jak Puhtoorak mówił, że jego młodzi pobratymcy musieli użyć do tego swych siekier z gwiezdnego gówna, i mimo bolesnych uczuć, które przenikały teraz jego duszę, uśmiechnął się do siebie.

Prawdziwi Ludzie nazywali „gwiezdnym gównem” spadające gwiazdy i metal z tych gwiazd, które znajdowali na lodzie. Crozier słyszał kiedyś opowieść Asiajuka o uluriak anoktok – „gównie gwiazd spadającym z nieba”.

Crozier żałował, że nie ma teraz przy sobie siekiery albo innego narzędzia z ostrzem z gwiezdnego gówna, uzbrojony był bowiem jedynie w zwykły nóż z ostrzem z kła morsa. Na saniach leżały harpuny, nie należały jednak one do niego – jego narzędzia i broń zostały w kajaku – a nie chciał pożyczać cudzej broni tylko po to, by wejść z nią do statku.

Czterdzieści stóp za nim, przy saniach, qimmiq – duże psy o niezwykłych, żółto-niebieskich oczach i duszach, które dzieliły ze swymi panami – szczekały, warczały, wyły i rzucały się na siebie nawzajem oraz na każdego, kto się do nich zbliżył. Nie podobało im się to miejsce.

Crozier zwrócił się do Ciszy. Spytaj Asiajuka, czy ktoś chce wejść ze mną do środka.

Cisza błyskawicznie wykonała jego polecenie, używając do tego wyłącznie palców, bez sznurka. Stary szaman zawsze rozumiał jej gesty o wiele szybciej niż niezdarne znaki Croziera.

Żaden z Prawdziwych Ludzi nie chciał wejść do wnętrza statku.

Zobaczymy się za kilka minut, przekazał Crozier Ciszy.

Cisza uśmiechnęła się w odpowiedzi.

Nie bądź głupi, przekazała. Idziemy z tobą, ja i twoje dzieci.

Crozier przecisnął się przez wąski otwór w poszyciu. Cisza szła tuż za nim, niosąc Kruka na rękach, a Kanneyuk w nosidełku z miękkiej skóry, zawieszonym na jej ramionach. Dzieci spały.

***

W środku było bardzo ciemno.

Crozier uświadomił sobie, że młodzi myśliwi Puhtooraka wyrąbali dziurę na wysokości najniższego pokładu. Mieli szczęście, gdyby bowiem próbowali zrobić to samo nieco niżej, trafiliby na żelazne pojemniki na wodę i nigdy nie zdołaliby przebić się do środka, nawet siekierami o ostrzach z gwiezdnego gówna.

Zaledwie kilka kroków od wejścia było już całkiem ciemno, Crozier szedł więc na pamięć, trzymając Ciszę za rękę i zmierzając w dół przekrzywionego pokładu.

Po jakimś czasie jego oczy przywykły do ciemności na tyle, że dostrzegał ściany i zarysy przedmiotów. Dzięki temu zauważył, że zamknięte na ciężkie kłódki drzwi do magazynu rumu i do magazynu amunicji zostały wyważone. Nie sądził, by dokonali tego ludzie Puhtooraka. Drzwi te nie bez powodu zostały starannie zamknięte, nim cała załoga opuściła statek, blokowały bowiem wejście do pomieszczeń, do których każdy biały człowiek wracający na Terror chciałby dostać się w pierwszej kolejności.

Beczki na rum – kiedy wyruszali na lód, mieli jeszcze tyle rumu, że część musieli zostawić na statku – były puste. Beczki z prochem stały jednak na swoim miejscu, nienaruszone, podobnie jak skrzynki i beczki z nabojami, torby ze śrutem, prawie dwa rzędy muszkietów – nie mogli zabrać wszystkich ze sobą – i dwie setki bagnetów zawieszonych pod belkami.

Metal zamknięty w tym jednym pomieszczeniu uczyniłby z grupy Asiajuka najbogatszych ludzi w ich świecie.

Zapasy prochu i nabojów wystarczyłyby tuzinowi grup Prawdziwych Ludzi na dwadzieścia lat i dałyby im pełną władzę nad całą Arktyką.

Cisza dotknęła jego dłoni. Było zbyt ciemno, by mogli porozumiewać się językiem migowym, przesłała doń więc myśl. Czujesz to?

Crozier stwierdził ze zdumieniem, że myśl, którą mu przesłała – po raz pierwszy – wyrażona była w języku angielskim. Wynikało z tego, że śniła jego sny intensywniej, niż przypuszczał, albo była bardzo uważna podczas swego kilkumiesięcznego pobytu na statku. Do tej pory przesyłali sobie myśli tylko w snach.

Ii, odpowiedział jej bezgłośnie. Tak.

To miejsce było złe. Wspomnienia przenikały je niczym odrażający zapach.

By nieco rozładować napięcie, poprowadził ją z powrotem do przedniej części statku, wskazał na dziób i przesłał obraz schowka na linę kotwiczną.

Zawsze czekałam na ciebie, odpowiedziała mu myślą. Jej słowa rozbrzmiały tak wyraźnie i z taką siłą, że równie dobrze mogłyby zostać wypowiedziane na głos.

Ciało Croziera zaczęło drżeć z emocji na myśl o tym, co właśnie usłyszał.

Wyszli po schodach na dolny pokład.

Tutaj było już znacznie jaśniej. Crozier zdał sobie sprawę, że – wreszcie – światło wpada do statku przez iluminatory Prestona umieszczone w pokładzie nad ich głowami. Wypukłe szkło pokryte było cienką warstwą lodu, ale choć raz nie przysłonięte śniegiem ani płótnem.

Pokład wydawał się całkiem pusty. Wszystkie hamaki zostały starannie zwinięte i schowane, stoły podciągnięte pod sufit, skrzynie ustawione wzdłuż ścian. Olbrzymi piec Frazera był ciemny i zimny.

Crozier próbował sobie przypomnieć, czy pan Diggle jeszcze żył, kiedy on, komandor, został wywabiony na lód i postrzelony. Pomyślał o tym nazwisku – Diggle – po raz pierwszy od bardzo długiego czasu.

Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu w ogóle myślę we własnym języku.

Crozier uśmiechnął się pod nosem. „We własnym języku”. Jeśli światem rzeczywiście rządziła bogini taka jak Sedna, to jej prawdziwe imię brzmiało Cholerna Ironia.

Cisza pociągnęła go w stronę rufy.

Mesa i kajuty oficerów, do których zajrzeli, były puste.

Crozier zastanawiał się, którzy z jego podwładnych mogli dotrzeć do Terroru i pożeglować na południe.

Des Voeux i jego ludzie z obozu ratunkowego?

Był niemal całkowicie pewien, że pan Des Voeux i pozostali kontynuowali podróż na południe, w stronę ujścia Rzeki Backa. Hickey i jego ludzie?

Ze względu na doktora Goodsira cieszyłby się, gdyby tak było w istocie, ale nie wydawało mu się to prawdopodobne. Prócz porucznika Hodgsona – a Crozier podejrzewał, że porucznik nie pożył długo w towarzystwie tych łajdaków – w grupie Hickeya nie było nikogo, kto umiałby żeglować Terrorem, nie wspominając już o nawigacji. Prawdę mówiąc, wątpił, czy umieliby żeglować i nawigować jedną małą szalupą, którą im oddał.

Zostawało więc tylko trzech ludzi, którzy opuścili obóz ratunkowy, by dotrzeć do Obozu Terror drogą lądową – Reuben Małe, Robert Sinclair i Samuel Honey. Czy dowódca dziobówki, dowódca przedniego masztu i kowal mogli przeprowadzić Terror prawie dwieście mil na południe, przez labirynt szczelin i pasów otwartej wody?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: