Okręt flagowy sir Johna, o czym dobrze wiedzą Crozier, Fitzjames jego załoga, nigdzie już nie popłynie.
Crozier nie wchodzi od razu w krąg światła rzucanego przez lampy na okręcie, lecz chowa się za wysoki na dziesięć stóp serak i przyciąga do siebie lady Ciszę.
– Ahoj, statek! – krzyczy najgłośniej, jak potrafi.
Odpowiada mu huk wystrzału, a sąsiedni serak zamienia się w fontannę śniegu i odłamków lodu.
– Nie strzelajcie, ślepi idioci, mróz wam pozamieniał mózgi w gówno czy co! – ryczy Crozier.
Na pokładzie słychać podniesione głosy, oficer wyrywa strzelbę z rąk Kretyna stojącego na wachcie.
– W porządku – mówi Crozier do skulonej Eskimoski. – Teraz możemy już iść.
Zastyga w bezruchu, nie tylko dlatego, że lady Cisza wcale nie idzie jego śladem. W świetle lamp widzi jej twarz – Eskimoska się uśmiecha. Te pełne usta, które prawie nigdy się nie poruszają, teraz wygięte są w uśmiechu. Jakby zrozumiała jego wybuch i uznała go za zabawny.
Crozier jeszcze nie może uwierzyć, że widział ją uśmiechniętą, gdy Cisza cofa się nagle w mroczny lodowy labirynt i znika.
Crozier kręci głową. Jeśli ta kobieta chce tam zamarznąć na śmierć, nie będzie jej w tym przeszkadzał. Czeka go jeszcze rozmowa z komandorem Fitzjamesem i długa droga powrotna do domu.
Uświadomiwszy sobie nagle, że co najmniej od pół godziny nie czuje już stóp, Crozier wchodzi powoli na śnieżne zbocze, prowadzące na pokład zniszczonego okrętu flagowego.
9
70°05’ szerokości geograficznej północnej, 98°23’ długości geograficznej zachodniej. Maj 1847.
Komandor sir John Franklin był chyba jedynym człowiekiem na pokładzie obu statków, który na pozór zachował całkowity spokój, gdy w kwietniu, maju i czerwcu 1847 roku wiosna i lato po prostu nie nadeszły.
Początkowo sir John nie ogłaszał oficjalnie, że zostaną w lodzie co najmniej przez rok dłużej; nie musiał. Poprzedniej wiosny, przy wyspie Beechey, załoga i oficerowie obserwowali z radością nie tylko powrót słońca, ale i pierwsze rysy na lodzie, który stopniowo zamieniał się w coraz mniejsze kawałki kry, uwalniając w końcu unieruchomione od miesięcy statki. Pod koniec maja 1846 roku płynęli już po otwartych wodach. W tym roku nie.
Poprzedniej wiosny załoga i oficerowie obserwowali także powrót ptaków, wielorybów, ryb, lisów, fok, morsów i innych zwierząt, nie i wspominając o pojawieniu się porostów i wrzosów okrywających wyspy, ku którym zmierzali na początku czerwca. Nie w tym roku. Brak otwartych wód oznaczał brak wielorybów, morsów i fok – nieliczne foki obrączkowane, które udało im się wytropić, były równie nieuchwytne jak wczesną zimą – a martwego, lodowo-śnieżnego krajobrazu nie mąciły najmniejsze nawet plamy zieleni.
Choć każdego dnia słońce świeciło coraz dłużej, temperatura wciąż była bardzo niska. Franklin kazał przysposobić maszty, założyć drzewca i takielunek, a w połowie kwietnia również świeże żagle, szybko okazało się jednak, że nie miało to większego sensu. Parę w kotłach nadal utrzymywano tylko na poziomie wystarczającym do ogrzania statków. Według obserwatorów lodowa tafla ciągnęła się po horyzont we wszystkich kierunkach. Góry lodowe tkwiły w tych samych miejscach, w których zamarzły poprzedniego września. Fitzjames, porucznik Gore i komandor Crozier z Terroru ustalili na podstawie obserwacji gwiazd, że prąd spycha lód na południe w tempie półtorej mili na miesiąc, jednak ten konkretny fragment lodowca, w którym utkwiły ich statki, przez całą zimę obracał się w kierunku przeciwnym do kierunku ruchu wskazówek zegara, przenosząc ich ponownie do punktu wyjścia. Na powierzchni lodu wciąż pojawiały się nowe wały. Pokrywa lodowa robiła się coraz cieńsza – potwierdzały to zespoły drążące w niej otwory – nadal jednak miała ponad dziesięć stóp grubości.
Mimo tych niepomyślnych okoliczności komandor sir John Franklin zachowywał spokój i pogodę ducha, których źródłem były dwie rzeczy: jego wiara i jego żona. To właśnie żarliwa wiara podnosiła sir Johna na duchu, kiedy ciężar odpowiedzialności i frustracja próbowały w nim tego ducha złamać. Wierzył, że wszystko, co go spotyka, zgodne jest z wolą Boga. To, co innym wydawało się nieuniknione, wcale nie musiało takie być we wszechświecie rządzonym przez miłosiernego Boga. Lód mógł nagle popękać w lecie, od którego dzieliło ich już niecałe sześć tygodni, a nawet tylko kilka tygodni żeglugi pozwoliłoby im dotrzeć do Przejścia Północno-Zachodniego. Płynęliby na zachód, wzdłuż wybrzeża, dopóki starczyłoby im węgla, potem pożeglowaliby na Pacyfik, uciekając z północnych szerokości w połowie września, tuż przed nadejściem zimy. Franklin doświadczył już w swym życiu większych cudów. Sam fakt, że został wyznaczony na dowódcę tej ekspedycji – w wieku sześćdziesięciu lat, po upokorzeniu na Ziemi van Diemena – był większym cudem.
Wiara sir Johna w Boga była głęboka i szczera, lecz wiara w jego żonę była jeszcze głębsza i czasami bardziej przerażająca. Lady Jane Franklin była kobietą niezłomną… tak, to określenie pasowało do niej najbardziej. Jej żelazna wola nie znała żadnych ograniczeń i potrafiła dokonać niemal wszystkiego, pokonać wszelkie przeciwności i osiągnąć wyznaczone cele. Sir John przypuszczał, że już teraz, gdy od czasu ich ostatniego kontaktu z cywilizacją upłynęły dwa lata, jego żona próbuje nakłonić Admiralicję, Parlament i Bóg wie kogo jeszcze do wysłania ekspedycji ratunkowej, angażując w to przedsięwzięcie swój ogromny majątek, rozległe znajomości i nieugiętą wolę.
W gruncie rzeczy ta perspektywa nieco niepokoiła sir Johna. Nie chciał, by jego ekspedycja została „uratowana” – by podczas krótkich letnich roztopów dotarły do niej zgromadzone naprędce zespoły dowodzone przez wielbiciela whisky sir Johna Rossa lub młodego sir Jamesa Rossa (który, czego sir John był całkowicie pewien, złamałby swe wcześniejsze postanowienia i wyruszył do Arktyki na wyraźne żądanie lady Jane). Uważał, że takie rozwiązanie oznaczałoby dlań hańbę i upokorzenie.
Obawy sir Johna nie były jednak zbyt poważne, wiedział bowiem, że Admiralicja nie działa szybko w żadnej kwestii, nawet jeśli poddawana jest naciskom ze strony tak energicznej osoby jak jego żona Jane. Sir John Barrow i inni członkowie mitycznej Rady Arktycznej, nie wspominając o bezpośrednich zwierzchnikach sir Johna w Służbie Badawczej Królewskiej Marynarki Wojennej, wiedzieli dobrze, że HMS Erebus i HMS Terror mają zapasy na trzy lata, a przy ograniczeniu racji na kolejne dwa, nie wspominając już o tym, że wiosną i latem mogli te zapasy uzupełniać, łowiąc ryby i polując. Sir John wiedział, że jego żona – jego niezłomna żona – w razie konieczności doprowadzi do wysłania ekspedycji ratunkowej, ale wiedział też dobrze, że dzięki straszliwej i cudownej zarazem inercji Królewskiej Marynarki Wojennej taka wyprawa nie zostanie zorganizowana wcześniej niż latem 1848 roku, a może i później.
W związku z tym pod koniec maja 1847 roku sir John przygotował pięć kilkuosobowych zespołów, które miały zbadać tereny leżące poza obszarem widocznym z okrętów. Jeden z nich miał wędrować wzdłuż trasy, którą przybyli do tego miejsca, i wypatrywać otwartej wody. Grupy poszukiwawcze zaopatrzone w sanie, na których ciągnęły cały potrzebny im sprzęt, wyruszyły 21,23 i 24 maja. Grupa porucznika Gore’a – najważniejsza – ruszyła w drogę ostatnia, a jej celem była położona na południowym wschodzie Ziemia Króla Williama.
Graham Gore obarczony został dodatkowym zadaniem – miał ukryć na brzegu pisemną wiadomość sporządzoną przez sir Johna – pierwszą, jaką zostawiali na trasie swej ekspedycji od samego jej początku.
W tej kwestii komandor sir John Franklin wykazał się największą chyba w swym uporządkowanym życiu niesubordynacją. Zgodnie z rozkazami Admiralicji powinien był wznosić kopce i zostawiać w nich ukryte wiadomości na całej trasie swej wyprawy – gdyby jego statki nie pojawiły się po drugiej stronie Cieśniny Beringa o czasie, okręty ratunkowe Królewskiej Marynarki Wojennej wiedziałyby wówczas, gdzie go szukać i co było przyczyną opóźnienia. Jednak sir John nie zostawił takiej wiadomości na wyspie Beechey, choć miał prawie dziewięć miesięcy, by ją przygotować. Prawdę mówiąc, sir John nie znosił tego miejsca – wstydził się śmierci trzech członków załogi, którzy umarli tamtej zimy na gruźlicę i zapalenie płuc – uznał więc, że ich groby będą jedyną wiadomością, jaką musi tam zostawić. Liczył też po cichu na to, że nikt znajdzie owych grobów, kiedy już jego wyprawa pokona Przejście północno-Zachodnie i okryje się nieśmiertelną sławą.