Jeszcze trudniejsza była sama wspinaczka, która nigdy nie prowadziła w linii prostej pod górę, lecz była raczej bezustannym kluczeniem, poszukiwaniem punktów oparcia na zdradliwym lodzie i lodowych blokach, które w każdej chwili mogły oderwać się od podłoża. Uczestnicy wyprawy pięli się zygzakiem po stromych zboczach, podawali sobie ciężkie skrzynie, wyrąbywali w lodzie stopnie i ogólnie rzecz biorąc, starali się nie upaść ani ściągnąć na siebie nikogo innego. Raz za razem jakaś paczka wyślizgiwała się z oblodzonych rękawic i waliła z hukiem w lód. Przy każdej takiej okazji pięciu marynarzy wyrzucało z siebie krótkie, lecz efektowne fajerwerki przekleństw, którym kres kładły stanowcze krzyki Gore’a lub Des Voeux. Wszystko trzeba było dziesięć razy pakować i przepakowywać.

Wreszcie przychodziła kolej na sanie, obarczone co najmniej połową oryginalnego ładunku – by przeprawić ciężki pojazd na drugą stroną grzbietu, trzeba go było ciągnąć, pchać, podnosić, uwalniać z lodowych pułapek, przechylać na boki i znów ciągnąć. Nawet gdy sanie docierały w końcu na szczyt grzbietu, ciągnący je ludzie nie mogli sobie pozwolić choćby na minutę odpoczynku, gdyż ich przesiąknięte potem ubrania natychmiast zaczęłyby zamarzać.

Przywiązawszy nowe liny do pionowych słupków z tyłu sań, kilku marynarzy przechodziło do przodu, by podtrzymywać je od dołu – zwykle robił to potężnie zbudowany Pilkington oraz Morfin i Ferrier – podczas gdy pozostali opuszczali je powoli przy akompaniamencie posapywań, stęknięć i przekleństw.

Później ponownie ładowali wszystkie skrzynie i pakunki na sanie, dokładnie sprawdzali wiązania, topili śnieg, by uwolnić zamarznięte płozy, i ruszali w głąb labiryntu ciągnącego się po drugiej stronie wału.

Pół godziny później docierali do kolejnej lodowej grani.

Pierwsza noc spędzona na lodzie była dla Harry’ego D.S. Goodsira niezapomnianym i straszliwym przeżyciem. Młody lekarz nigdy w życiu nie spał pod gołym niebem, wiedział jednak, że Graham Gore mówił prawdę, gdy oznajmił mu ze śmiechem, że na lodzie wszystko trwa pięć razy dłużej: rozpakowywanie bagaży, rozpalanie lamp i kuchenek, rozbijanie namiotu i wkręcanie w lód śrub utrzymujących go w miejscu, rozwijanie licznych koców i śpiworów, a szczególnie podgrzewanie puszkowanych zup i wieprzowiny, które stanowiły lwią część ich prowiantu. Jeśli ktoś chwilowo nie miał żadnej pracy do wykonania, i tak musiał się bez ustanku ruszać – wymachiwać rękami, chodzić w miejscu i tupać inaczej bowiem odmroziłby sobie palce lub nawet całe kończyny.

Pan Des Voeux przypomniał Goodsirowi, że podczas normalnego arktycznego lata, z jakim mieli do czynienia rok wcześniej, temperatura na tej szerokości w słoneczny, bezwietrzny dzień mogła osiągnąć nawet trzydzieści stopni Fahrenheita. Tego lata było jednak inaczej. Porucznik Gore zmierzył temperaturę powietrza o dziesiątej wieczorem – właśnie o tej porze zatrzymali się, by rozbić obóz, choć słońce wisiało jeszcze nad południowym horyzontem, a niebo było całkiem jasne – i odczyt wyniósł minus dwa stopnie Fahrenheita. Temperatura w środku dnia, w porze poobiedniej herbatki, wynosiła plus sześć stopni.

Namiot Holland był mały. Podczas burzy śnieżnej uratowałby im życie, lecz ich pierwsza noc na lodzie była pogodna i niemal bezwietrzna, więc Des Voeux i pięciu marynarzy postanowiło spać na zewnątrz, na wilczych skórach i brezencie, kryjąc się w grubych śpiworach z koców Kompanii Zatoki Hudsona; gdyby pogoda zmieniła się na gorsze, wycofaliby się do ciasnego namiotu. Po chwili zastanowienia Goodsir postanowił spać na zewnątrz, z marynarzami, a nie w namiocie tylko z porucznikiem Gore’em, choć bardzo go lubił i cenił.

Światło dzienne doprowadzało go do szału. Około północy zrobiło się troszkę ciemniej, nadal jednak było co najmniej tak jasno jak o ósmej wieczorem w pogodny letni dzień w Londynie. Goodsir nie mógł zasnąć. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak fizycznie zmęczony, a mimo to nie mógł zasnąć. Uświadomił sobie, że przeszkadza mu w tym również ból nadwerężonych mięśni oraz inne drobne dolegliwości. Żałował, że nie zabrał ze sobą trochę laudanum. Mała dawka tego specyfiku uśmierzyłaby ból i pozwoliła zapaść w sen. W odróżnieniu od wielu lekarzy, którzy mogli przepisywać leki, Goodsir nie był uzależniony – używał rożnych opiatów tylko wtedy, gdy chciał szybko zasnąć lub musiał być Wyjątkowo skoncentrowany. Nie częściej niż raz lub dwa w tygodniu.

Było mu też zimno. Po zjedzeniu podgrzanej zupy i mięsa z puszki i krótkim spacerze w odosobnione miejsce, gdzie mógł się załatwić – po raz pierwszy w życiu robił to na zewnątrz, w dodatku musiał się bardzo spieszyć, jeśli nie chciał odmrozić sobie bardzo ważnych części ciała – ułożył się między wielkimi kocami z wilczej skóry i wsunął głęboko do wnętrza swego śpiwora. Jednak nie dość głęboko, by było mu ciepło. Des Voeux wyjaśnił mu wcześniej, że musi zdjąć buty i zabrać je ze sobą do śpiwora, by skóra nie zamarzła na kość, nie wspominał jednak o innych ubraniach – Goodsir zauważył, że pozostali członkowie wyprawy nie zdejmują przed snem niczego prócz butów. Uświadomił sobie wówczas, po raz kolejny tego dnia, że wełna okrywająca jego ciało przesiąknięta jest potem i wilgocią jego wydechów.

Po północy niebo pociemniało na tyle, że pojawiło się na nim kilka gwiazd oraz planet, o których Goodsir dowiedział się dwa lata wcześniej podczas prywatnego wykładu w zaimprowizowanym obserwatorium na szczycie góry lodowej. Światło jednak nie ustąpiło całkowicie ani na chwilę.

Równie nieustępliwe było zimno. Ciało Goodsire’a, zastygłe w bezruchu, było teraz bezbronne wobec chłodu, który wpływał szerokim strumieniem przez zbyt szerokie wejście do śpiwora, sączył się z lodu przez warstwy wilczych skór, przenikał przez grube koce i sięgał do jego ciała niczym szpony jakiegoś lodowego drapieżnika. Goodsir zaczął się trząść i szczękać zębami.

Czterej marynarze leżący obok niego – dwaj stali na straży – chrapali tak głośno, że Goodsir zastanawiał się, czy ludzie na obu statkach, od których dzieliły ich niezliczone wały lodowe – Boże, będziemy musieli jeszcze raz przez nie przejść – nie słyszą owych odgłosów równie wyraźnie jak on.

Mały lekarz trząsł się na całym ciele. Był pewien, że jeśli nic się nie zmieni, nie przetrwa do rana. Będą próbowali go obudzić, wyciągnąć spomiędzy koców i znajdą tylko jego zamarznięte, zwinięte w kłębek ciało.

Wsunął się jeszcze głębiej do wnętrza śpiwora i zamknął nad sobą oblodzone krawędzie koców, woląc raczej wdychać kwaśny odór własnego ciała, niż wystawiać się ponownie na dojmujące zimno.

Podstępne, nieustępliwe światło i jeszcze gorszy chłód – chłód grobu, uzmysłowił sobie Goodsir, chłód czarnego urwiska nad nagrobkami na wyspie Beechey – miały jeszcze jednego sprzymierzeńca – hałas. Młody lekarz myślał, że przywykł już do pojękiwań drewnianego poszycia statku, do trzasków zamarzniętego, kurczącego się metalu, do odgłosów lodu trzymającego okręt w żelaznym uścisku, lecz tutaj, gdzie od lodu dzieliło go ledwie kilka warstw wełny i wilczych skór, skrzypienie i ruchy paku były przerażające. Czuł się tak, jakby próbował zasnąć na brzuchu jakiegoś żywego stworzenia. Uczucie to było tak silne, że choć zacisnął mocno powieki i zwinął się w kłębek, wciąż wyczuwał ruchy lodu przyprawiające go o zawroty głowy.

Około drugiej w nocy – chwilę wcześniej sprawdził godzinę, wystawiając swój zegarek kieszonkowy do światła sączącego się przez otwór wejściowy śpiwora – Harry D.S. Goodsir zaczął zapadać w stan półświadomości, przypominający do pewnego stopnia prawdziwy sen. Nim jednak zdążył pogrążyć się w nim na dobre, ciszę nocy rozdarły dwie ogłuszające eksplozje.

Goodsir zmagał się przez chwilę z zamarzniętym śpiworem niczym noworodek próbujący przebić się przez czepek, a gdy wreszcie zdołał uwolnić głowę i ramiona, mroźne powietrze uderzyło weń z siłą, która odebrała mu na chwilę oddech. Niebo płonęło już blaskiem dnia.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: