Widok uciętego w pasie ciała młodego Tommy’ego Evansa, odzianych w spodnie nóg i stóp wciąż tkwiących w zasznurowanych mocno butach, przywiódł Crozierowi na myśl dzień, w którym został wezwany do zniszczonej pułapki na niedźwiedzia, położonej o ćwierć mili od Erebusa. W tym momencie uświadomił sobie, że za niecałe dwadzieścia cztery godziny minie równo pięć miesięcy od tamtych pamiętnych wydarzeń. Początkowo Crozier i inni oficerowie, którzy przybiegli do pułapki, nie mogli zrozumieć, co się właściwie stało. Płócienne poszycie zostało rozerwane na kawałki, żelazne pręty szkieletu powyginane. Pośród resztek połamanej ławki leżało bezgłowe ciało sierżanta Bryanta, dowódcy oddziału piechoty morskiej, który brał udział w wyprawie. Jego głowa – do czasu przybycia Croziera jeszcze jej nie odnaleziono – poleciała niemal trzydzieści jardów dalej i zatrzymała się przy odartym ze skóry ciele niedźwiadka.

Porucznik Le Vesconte miał złamaną rękę – jak się okazało, doznał tego urazu, upadając na lód, a nie w wyniku uderzenia potwora – a szeregowy William Pilkington został postrzelony w rękę przez stojącego obok niego szeregowca Roberta Hopcrafta. Hopcraft miał złamany obojczyk i osiem żeber oraz wywichnięte ramię – jak sam później powiedział, potwór tylko „pacnął” go swoją ogromną łapą. Szeregowi Healey i Reed nie odnieśli poważniejszych obrażeń, okryli się jednak hańbą, uciekając przed potworem na czworakach i krzycząc przy tym wniebogłosy. Reed podczas ucieczki złamał sobie trzy palce u ręki.

Jednak tym, co przyciągnęło uwagę Francisa Croziera, były dwie nogi sir Johna Franklina, ucięte tuż pod kolanami i rozrzucone w różnych miejscach – jedna z nich leżała w pobliżu pułapki, druga obok otworu pogrzebowego. Na obu wciąż tkwiły nogawki spodni i nietknięte zasznurowane buty.

Jakaż złowroga inteligencja, zastanawiał się, popijając whisky, ucina człowiekowi nogi, a potem niesie żywą jeszcze ofiarę do dziury w lodzie i wrzuca ją tam, by potem znów za nią popłynąć? Crozier starał się nie myśleć, co wydarzyło się potem pod lodem, choć kiedy czasami próbował zasnąć po kilku głębszych, przerażające obrazy same nasuwały mu się przed oczy. Był też całkowicie pewien, że pogrzeb porucznika Gore’a, który odbył się dokładnie tydzień przed tamtą masakrą, nie był niczym innym, jak tylko wystawnym przyjęciem dla potwora, który przyglądał się wszystkiemu spod lodu.

Śmierć Grahama Gore’a nie była dla Croziera wielkim wstrząsem. Gore był typowym przykładem dobrze wychowanego, wykształconego oficera Królewskiej Marynarki Wojennej, anglikanina i bohatera narodowego, człowieka, który ma dowodzenie we krwi, doskonale dogaduje się z przełożonymi i podwładnymi, jest skromny, lecz przeznaczony do wielkich czynów, ma opinię doskonale ułożonego Brytyjczyka, który traktuje z uprzejmością nawet Irlandczyków – słowem jest jednym z tych pieprzonych arystokratów, którzy bez trudu pną się po szczeblach kariery, podczas gdy Francis Crozier musi czekać na swoją kolej jak pies pod drzwiami.

Crozier pociągnął kolejny łyk.

Jaka złowroga inteligencja zabija, lecz nie zjada całej ofiary podczas tak surowej zimy i oddaje górną część tułowia Williama Stronga i dolną część Toma Evansa? Evans był jednym z chłopców okrętowych, którzy pięć miesięcy wcześniej grali na bębnach podczas pogrzebu Gore’a. Jakie stworzenie porywa w ciemnościach tego młodzieńca spod boku Croziera, a jego samego zostawia w spokoju… a potem oddaje połówkę trupa?

Marynarze wiedzieli. Crozier znał ich opinię. Marynarze wiedzieli, że na lodzie grasuje diabeł, a nie jakiś przerośnięty niedźwiedź.

Komandor Francis Crozier wcale nie lekceważył ich zdania – choć nie mógł przyznać się do tego podczas rozmowy z komandorem porucznikiem Fitzjamesem – wiedział jednak coś, z czego marynarze nie zdawali sobie jeszcze sprawy; że Diabeł, który próbował ich zabić w tym białym Królestwie Diabła, miał nie tylko postać porośniętego futrem drapieżnika, lecz był wszystkim, co ich otaczało – nieustępliwym zimnem, wszechobecnym lodem, burzami, brakiem jakiejkolwiek zwierzyny, która mogłaby służyć im za pożywienie, górami lodowymi, które wędrowały przez zamarznięte morze, nie zostawiając za sobą nawet skrawka otwartej wody, wałami lodowymi wyrastającymi znienacka z powierzchni paku, tańczącymi gwiazdami, zepsutym i śmierdzącym jedzeniem w puszkach, latem, które nie nadeszło po wiośnie – wszystkim. Potwór z lodu był tylko jednym z wcieleń Diabła, który chciał ich śmierci. I chciał ich cierpienia. Crozier znów przystawił szklaneczkę do ust.

Starożytni Grecy mieli rację, rozmyślał, kiedy twierdzili, że na ziemi istnieje pięć pasów klimatycznych – cztery z nich równe, przeciwległe i symetryczne, jak wiele innych greckich rzeczy i pojęć – owiniętych wokół świata niczym paski na wężu. Dwie spośród tych stref były umiarkowane i stworzone dla ludzi. Środkowy pas, obszar równikowy, nie nadawał się do życia dla istot obdarzonych inteligencją. Jak się okazało, Grecy byli w błędzie, sądząc, że ludzie nie mogą tam żyć – mogą, tyle że nie cywilizowani, rozmyślał Crozier, który miał już okazję zobaczyć Afrykę i obszary równikowe (uznał wtedy, że nie ma tam nic, z czego reszta ludzkości mogłaby skorzystać). Dwa obszary polarne, dowodzili Grecy bardzo dawno, nim pierwsi badacze dotarli do regionów arktycznych i antarktycznych, były jeszcze gorsze od obszarów równikowych – człowiek nie mógł tam żyć ani nawet tamtędy podróżować.

Dlaczego więc, zastanawiał się Crozier, naród taki jak Anglicy, który dzięki bożej łaskawości osiadł w jednym z najbardziej przyjaznych człowiekowi miejsc na ziemi, wciąż wysyła statki i ludzi na lód biegunów, gdzie nie zapuszczają się nawet barbarzyńcy odziani w futra?

I, co bardziej istotne, dlaczego niejaki Francis Crozier powraca raz po raz do tych straszliwych miejsc, służąc narodowi i oficerom, którzy nigdy nie docenili jego wartości jako człowieka i marynarza? Dlaczego to robi, wiedząc w głębi serca, że kiedyś umrze w arktycznej ciemności i chłodzie?

Komandor przypomniał sobie, że już jako mały chłopiec – nim w wieku trzynastu lat został marynarzem – nosił w sobie głęboką melancholię niczym jakiś zimny sekret. Owa melancholijna natura przejawiała się w różnych sytuacjach, w których odczuwał dziwną, niemal perwersyjną przyjemność – gdy w zimową noc stał na wzgórzach okalających wioskę i patrzył, jak w oknach gasną światła, gdy chował się w mrocznych zakamarkach, które wyszukiwał z zapałem godnym lepszej sprawy, i gdy przesiadywał w ciemnej piwnicy – choć jednocześnie panicznie bał się ciemności, widząc w niej wcielenie śmierci, która tak niespodziewanie zabrała mu matkę i babkę – podczas gdy jego koledzy bawili się w blasku słońca. Crozier pamiętał dobrze tę piwnicę – grobowy chłód, zapach pleśni i mroczną pustkę, która zostawiała człowieka sam na sam z jego ciemnymi myślami.

Napełnił pustą szklaneczkę i upił kolejny łyk. Nagle lód zajęczał głośniej, a okręt odpowiedział mu równie głośnym skrzypieniem, próbując bezskutecznie obrócić się w zamarzniętym morzu. Ściśnięty przez lodowe okowy jęknął tylko żałośnie. Metalowe obejmy w ładowni skurczyły się z głośnym trzaskiem, przypominającym strzał z pistoletu.

Marynarze i oficerowie spali jednak smacznie, przyzwyczajeni do tego rodzaju hałasów. Marynarz stojący na wachcie, w temperaturze siedemdziesięciu stopni poniżej zera, przytupnął kilkakrotnie, by rozgrzać zmarznięte stopy. Cztery głośne tupnięcia brzmiały w uszach Croziera jak napomnienie znużonego rodzica, który każe się statkowi uciszyć.

Trudno mu było uwierzyć, że Sophia Cracroft odwiedziła ten statek, stała w tej kajucie i zachwycała się jej czystością, przytulnością, ogromną liczbą książek i blaskiem słońca wpadającym przez iluminator.

Działo się to na południowej półkuli niemal dokładnie siedem lat wcześniej, w wiosennym miesiącu listopadzie 1840 roku, kiedy Crozier przypłynął do Ziemi van Diemena, na południe od Australii, tymi właśnie okrętami – Erebusemi Terrorem – by zatrzymać się tam w drodze na Antarktydę. Wyprawą dowodził przyjaciel Croziera i jednocześnie jego przełożony, komandor James Ross. Zawinęli do Hobart Town, by uzupełnić zapasy przed wypłynięciem na wody antarktyczne, a gubernator tej karnej wyspy, sir John Franklin, nalegał, by dwaj młodzi oficerowie


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: