– Wygląda na to, że sir John znalazł się w bardzo trudnej sytuacji.

– Czasami obawiam się o stan jego umysłu, a nawet o życie – zgodziła się z nim Sohpia. – Gubernator sir John jest bardzo wrażliwym człowiekiem.

Nie skrzywdziłby nawet muchy, pomyślał Crozier.

– Ustąpi ze stanowiska?

– Zostanie odwołany – odrzekła Sophia. – Cała kolonia już o tym wie. To dlatego ciotka Jane nie może sobie znaleźć miejsca… Nigdy jeszcze nie widziałam jej w takim stanie. Wuj John spodziewa się oficjalnego listu odwołującego jeszcze przed końcem sierpnia, jeśli nie wcześniej.

Crozier westchnął i przesunął laską wzdłuż bruzdy wyżłobionej w warstwie żwiru na ścieżce. Przez dwa lata czekał z niecierpliwością na powtórne spotkanie z Sophią Cracroft, teraz widział jednak, że na wizycie cieniem padnie zwykła polityka i rozgrywki personalne. Chciał westchnąć ponownie, powstrzymał się jednak w ostatniej chwili. Miał czterdzieści sześć lat, a zachowywał się jak głupiec.

– Chciałby pan zobaczyć jutro Staw Dziobaków? – spytała Sophia. Crozier nalał sobie kolejną szklaneczkę whisky. Z góry dobiegło go upiorne wycie, wiedział jednak, że to tylko arktyczny wiatr świszczący w resztkach olinowania. Komandor szczerze współczuł marynarzom stojącym na wachcie.

Butelka była już niemal pusta.

W tym właśnie momencie Crozier doszedł do wniosku, że wkrótce będą musieli przywrócić transport sprzętu i prowiantu na Ziemię Króla Williama, bez względu na ciemności, burze i zagrożenie ze strony potwora z lodu. Nie miał wyboru. Gdyby przyszło im porzucić statki jeszcze tej zimy – Erebus właściwie mógł się rozpaść w każdej chwili – nie chciałby rozbijać obozu tutaj, na lodzie. W innych okolicznościach miałoby to sens – niejedna wyprawa polarna obozowała na lodzie, pozwalając, by prąd z Zatoki Baffina poniósł ich na południe, na otwarte morze – ale ten lód nigdzie się nie przemieszczał. Co więcej, obóz rozbity na lodzie był jeszcze trudniejszy do obrony niż obóz znajdujący się na stałym lądzie, dwadzieścia pięć mil stąd. Przewiózł tam już pięć ton sprzętu. Przed nadejściem wiosny musiał przetransportować całą resztę.

Crozier pociągnął łyk whisky i postanowił, że osobiście poprowadzi następną wyprawę. Tym, co w największym stopniu podnosiło morale ludzi – prócz perspektywy rychłego ratunku lub dodatkowych porcji rumu – było gorące jedzenie, zamierzał więc przewieźć na stały ląd cztery kuchenki zamocowane na łodziach wielorybniczych – dużych i solidnych szalupach, które w razie zatonięcia statku miały umożliwić im samodzielny powrót do domu. Piece Frazera z Terrorui Erebusabyły zbyt ciężkie, by przewieźć je na ląd – a pan Diggle zapewne piekłby w swoim piecu suchary do momentu, w którym Crozier wydałby rozkaz opuszczenia statku – lepiej więc było wykorzystać kuchnie z łodzi. Cztery żelazne piecyki były ciężkie jak sto diabłów, więc marynarze musieliby się naprawdę napocić, by przeciągnąć obarczone nimi sanie, jednak ten trud z pewnością by się opłacił. Crozier westchnął ciężko, uzmysłowiwszy sobie, że będą musieli także przetransportować przez dwadzieścia pięć mil lodowego piekła węgiel potrzebny do opalania pieców. Na Ziemi Króla Williama nie było żadnego lasu, podobnie jak w promieniu kilkuset mil od tego miejsca. Tak, najpierw pojadą piece, zdecydował Crozier, a on z nimi. Pokonają ciemności i mordercze zimno, a potwór z lodu niech wraca tam, skąd przyszedł.

Następnego ranka, w kwietniu 1843 roku, Crozier i Sophia Cracroft pojechali konno do Stawu Dziobaków.

Crozier był pewien, że skorzystają z powozu, podobnie jak podczas poprzednich wycieczek do Hobart Town, Sophia kazała jednak osiodłać dla nich dwa konie i załadować na muła rzeczy potrzebne na piknik. Jeździła jak mężczyzna. Crozier dopiero po chwili zauważył, że ciemna „spódnica”, którą miała na sobie Sophia, to w rzeczywistości para szerokich spodni. Na górę włożyła bluzkę z grubego białego płótna, a na głowę kapelusz, który chronił jej jasną skórę przed słońcem. Całości dopełniały wysokie, wypastowane buty z miękkiej skóry, które musiały kosztować mniej więcej tyle, ile Crozier zarabiał w ciągu roku.

Pojechali na północ, z dala od domu gubernatora i stolicy. Trzymali się wąskiej drogi, która prowadziła przez pola, później przejechali obok kolonii karnej i przez pas lasu deszczowego, by potem ponownie wychynąć na otwartą przestrzeń.

– Myślałem, że dziobaki żyją tylko w Australii – powiedział Crozier. Nie mógł sobie znaleźć wygodnej pozycji w siodle. Rzadko miewał okazję dosiadać konia, jeszcze rzadziej taką potrzebę. Sophia z kolei była doskonałym jeźdźcem, kierowała wierzchowcem z ogromną wprawą i swobodą.

– Och, nie, mój drogi – odparła Sophia. – Te dziwne zwierzęta żyją nie tylko w kilku przybrzeżnych regionach na północy kontynentu, ale praktycznie na całej powierzchni Ziemi van Diemena. Są jednak bardzo płochliwe. Dawno już wyniosły się z okolic Hobart Town.

Crozier zarumienił się lekko, usłyszawszy zwrot „mój drogi”.

– Są niebezpieczne? – spytał. Sophia roześmiała się perliście.

– Samce mogą być niebezpieczne, ale tylko w okresie godowym. Mają na tylnych łapach spiczastą narośl, która w okresie godowym staje się jadowita.

– Dość jadowita, by zabić człowieka? – spytał Crozier nieco zaskoczony. Poprzednie pytanie, dotyczące małego śmiesznego stworzenia, które widział do tej pory tylko na rysunkach, miało być żartem.

– Drobnego człowieka – odrzekła Sophia. – Ale ci, którzy przeżyli atak dziobaka, mówią, że ból jest tak straszliwy, iż woleliby chyba umrzeć, niż doznać go ponownie.

Crozier zerknął ukradkiem na swą towarzyszkę. Czasami trudno było odgadnąć, czy Sophia mówi poważnie, czy też właśnie żartuje. Założył, że w tym wypadku mówi jednak prawdę.

– Czy teraz jest właśnie sezon godowy? – pytał dalej. Uśmiechnęła się ponownie.

– Nie, drogi Francisie. Sezon godowy trwa od sierpnia do października, jesteśmy więc całkiem bezpieczni. Chyba że spotkamy diabła.

– Demona?

– Nie, mój drogi. Zwierzę. Słyszałeś już może o diable tasmańskim?

– Owszem. – Crozier skinął głową. – Podobno to straszliwe stworzenia o szczękach, które otwierają się równie szeroko jak właz na statku. Ponoć potrafią zjeść całego konia albo wilka workowatego.

Sophia przytaknęła z powagą.

– Wszystko to prawda. Diabeł tasmański to naprawdę groźne i nienasycone stworzenie. Jestem pewna, że gdyby nawet taki nieustraszony badacz i podróżnik jak pan usłyszał kiedyś jego głos – trudno to nazwać szczekaniem, warczeniem lub ryczeniem, to raczej dziki jazgot i wrzask, który można zapewne usłyszeć w zakładzie dla obłąkanych – nigdy więcej nie wszedłby po zmierzchu do tutejszego lasu, a przynajmniej nie w pojedynkę.

– Pani je kiedyś słyszała? – spytał Crozier, przypatrując się jej uważnie, by sprawdzić, czy znów nie stroi sobie z niego żartów.

– O tak. Naprawdę nie da się opisać tego dźwięku – jest przerażający. Zwierzę, które je usłyszy, zastyga w bezruchu dość długo, by diabeł otworzył tę swoją ogromną paszczę i połknął je w całości. Równie przerażające są tylko głosy ich ofiar. Słyszałam beczenie i ryki całego stada owiec, kiedy jakiś diabeł pożerał je wszystkie, jedną po drugiej, nie zostawiając nawet jednego kopyta.

– Żartuje pani – żachnął się Crozier, obserwując jej reakcję.

– Nigdy nie żartuję na temat diabła, drogi Francisie – odrzekła z powagą. Wjechali właśnie w kolejny pas ciemnego lasu.

– Czy te diabły jedzą dziobaki? – Pytanie było całkiem poważne, cieszył się jednak, że w pobliżu nie ma Jamesa Rossa ani żadnego z jego towarzyszy. W ich uszach brzmiałoby zapewne idiotycznie.

– Diabeł tasmański je wszystko – potwierdziła Sophia. – Ale i tym razem ma pan szczęście, Francisie. Diabeł poluje nocą, a jeśli się nie zgubimy, powinniśmy dotrzeć do celu naszej podróży i wrócić do domu przed zmierzchem. Nawet nie chcę myśleć o tym, co mogłoby się nam przydarzyć, gdybyśmy zostali w lesie na noc.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: