Cienie. Szczeliny. Pęknięcia. Ślepe alejki w lodzie. Wszystkie za małe, by mógł się w nich pomieścić. Chwileczkę.

W ścianie odwróconej góry lodowej po jego prawej stronie znajdował się otwór wysokości czterech stóp. Chmury rozeszły się na jedną chwilę, a światło gwiazd wystarczyło Blanky’emu, by dojrzeć nieregularny otwór w ciemnej ścianie lodu.

Dopadł do ściany i rzucił się we wnękę, nie wiedząc, czy ma dziesięć jardów, czy dziesięć cali głębokości. Nie zmieścił się.

Zewnętrzna warstwa ubrań – płaszcz i wełniane okrycia – nie pozwalała mu wcisnąć się w szczelinę.

Blanky zerwał z siebie ubranie. Potwór wspiął się już na wał lodowy i stanął na tylnych łapach. Lodomistrz go nie widział – nie miał czasu, by oglądać się za siebie – ale czuł, że potwór podnosi się na tylne łapy.

Nie odwracając nawet głowy, Blanky rzucił ubrania za siebie, najszybciej jak potrafił.

Potwór sapnął, zaskoczony – lodomistrz poczuł siarczany odór wydobywający się z jego paszczy – później zaś jednym ruchem rozdarł grubą warstwę ubrań na strzępy i odrzucił je na lód. Blanky zdołał jednak wykorzystać kilka sekund spokoju, które zyskał w ten sposób.

Ponownie rzucił się do lodowego otworu.

Zmieściły się tylko jego ramiona. Podeszwy butów ślizgały się przez sekundę po lodzie, wreszcie znalazły jakiś punkt podparcia, palce szukały szczelin, nierówności, jakiegokolwiek punktu zaczepienia.

Lodomistrz przesunął się zaledwie cztery stopy w głąb wnęki, kiedy potwór sięgnął po niego. Najpierw zdarł jego prawy but i fragment stopy. Blanky poczuł, jak przerażające pazury wbijają się w jego ciało i pomyślał – miał nadzieję – że stracił tylko stopę. Dysząc ciężko, starając się nie myśleć o przeszywającym bólu, który czuł mimo drętwienia jego rannej nogi, wsuwał się coraz głębiej w otwór.

Lodowy tunel był coraz ciaśniejszy, zwężał się.

Pazury zgrzytnęły o lód i uderzyły w jego prawą nogę, zrywając skórę i mięśnie w miejscu, gdzie Blanky zranił się podczas skoku z olinowania. Lodomistrz poczuł zapach własnej krwi. Potwór zapewne także, znieruchomiał bowiem na moment, a później ryknął.

Ogłuszający ryk wypełnił cały tunel. Ramiona Blanky’ego zakleszczyły się między lodowymi ścianami, nie mógł już przesuwać się do przodu, choć wiedział, że cała dolna część jego ciała wciąż jest w zasięgu potwora.

Demon znów ryknął. Przerażający dźwięk na moment zmroził krew w żyłach lodomistrza, nie pozbawił go jednak zdolności działania. Wykorzystując chwilę wytchnienia, cofnął się o kilka cali do szerszej części tunelu, wysunął przed siebie złożone razem ręce i z całych sił odepchnął się kolanami od lodu. Choć ostre krawędzie otworu, który z pewnością nie był przeznaczony dla mężczyzn jego rozmiarów, zdzierały mu skórę z ramion i boków, zdołał przepchnąć się dalej do przodu.

Tuż za owym przewężeniem tunel poszerzał się i opadał. Blanky ześlizgnął się na brzuchu po lodzie zwilżonym jego krwią. Ubranie wisiało na nim w strzępach. Czuł, jak przeraźliwy ziąb obejmuje zaciśnięte mięśnie jego brzucha i krocze.

Potwór ryknął po raz trzeci, lecz tym razem przerażający dźwięk dochodził z odległości co najmniej kilku stóp.

Chwilę później, gdy Blanky wysunął się z tunelu, był pewien, że cały jego trud poszedł na marne. Tunel – wyżłobiony prawdopodobnie przez wodę ponad rok wcześniej – wyprowadził lodomistrza ponownie na otwartą przestrzeń. Nagle znalazł się pod rozgwieżdżonym niebem. Leżał na plecach, wciągając w nozdrza zapach własnej krwi, która wsiąkała powoli w lód i śnieg. Słyszał także kroki potwora, obchodzącego górę najpierw z lewej, potem z prawej strony, pewnego wygranej i prowadzonego zapachem świeżej krwi. Lodomistrz był zbyt zmęczony i obolały, by czołgać się dalej. Niech się dzieje, co chce, a Bóg żeglarzy niech strąci tego skurwiela z lodu w otchłanie piekielne. Blanky modlił się już tylko o to, by jedna z jego kości utkwiła w gardzieli potwora.

Dopiero po minucie i kilku kolejnych rykach – każdy z nich był głośniejszy od poprzedniego i dochodził z innego kierunku – Blanky zrozumiał, że potwór nie może się do niego dostać.

Owszem, leżał na otwartej przestrzeni i pod gołym niebem, zarazem jednak zamknięty był w lodowej skrzyni mającej pięć na osiem stóp, utworzonej co najmniej przez trzy lodowe bloki ściśnięte i zlepione ze sobą przez napierający lód. Jedna z przechylonych gór wisiała nad nim jak upadająca ściana, lecz Blanky wciąż widział gwiazdy. Dostrzegł także światło gwiazd dochodzące z dwóch pionowych szczelin położonych po przeciwległych stronach jego lodowej trumny – zobaczył również sylwetkę drapieżnika przesłaniającą gwiazdy po drugiej stronie jednej z tych szczelin, niecałe piętnaście stóp dalej – jednak prześwity między górami miały nie więcej niż sześć cali szerokości. Tunel, przez który przed chwilą się wczołgał, był jedyną drogą wyjścia i wejścia do tej kryjówki.

Potwór ryczał i kręcił się wokół Blanky’ego przez kolejne dziesięć minut.

Thomas Blanky usiadł i oparł poranione plecy i ramiona o lód. Nie miał płaszcza ani grubych wełnianych ubrań, a jego spodnie, dwa swetry, koszule i podkoszulek wisiały w krwawych strzępach, był więc przekonany, że zamarznie na śmierć.

Potwór nie odchodził. Przechadzał się tam i z powrotem niczym drapieżnik zamknięty w londyńskim zoo. Tyle że tutaj to Blanky tkwił we wnętrzu klatki.

Wiedział, że nawet jeśli potwór w końcu go zostawi, on nie będzie miał ani sił, ani ochoty przeciskać się ponownie przez wąski tunel. A gdyby nawet udało mu się dokonać tej sztuki, znalazłby się w miejscu, które równie dobrze mogłoby leżeć na księżycu – księżycu, który wychodził właśnie zza ustępujących chmur i wypełniał otaczające go lodowe bloki niesamowitym niebieskim blaskiem. Gdyby zaś jakimś cudem wydostał się z lodowego labiryntu, od statku wciąż dzieliłoby go trzysta jardów, a w tej chwili nie przeszedłby nawet dziesięciu. Nie czuł już własnego ciała, nie mógł też poruszać nogami.

Blanky wcisnął zmarznięte pośladki i bose stopy głębiej w śnieg – tu, gdzie nie docierał wiatr, warstwa śniegu była całkiem gruba – i zastanawiał się, czyjego towarzysze z Terroru kiedykolwiek go znajdą. Dlaczego w ogóle mieliby go szukać? Był tylko kolejną ofiarą monstrum z lodu. Przynajmniej kapitan nie będzie musiał znosić jego ciała, owiniętego starannie płótnem żaglowym, do Kajuty Zmarłych.

Po drugiej stronie tunelu i lodowych szczelin znów rozległy się ryki i hałasy, ale Blanky nie zwracał na nie uwagi.

– Mam w dupie ciebie i diabła, który cię spłodził – wymamrotał lodomistrz zdrętwiałymi, zamarzniętymi wargami. A może nic nie mówił. Uświadomił sobie, że śmierć przez zamarznięcie – być może i przez wykrwawienie, choć do tej pory krew sącząca się z jego licznych ran już pewnie zamarzła – wcale nie jest bolesna. Właściwie była całkiem spokojna… kojąca. Cudowny sposób na…

Blanky uzmysłowił sobie nagle, że w szczelinach i tunelu widać światło. Potwór chciał wywabić go z kryjówki za pomocą pochodni i lamp. Ale on nie da się nabrać na taką prostą sztuczkę. Będzie siedział w bezruchu, aż pogrąży się w głębokim, wiecznym śnie. Nie da monstrum tej satysfakcji i nie odezwie się po ich długim, cichym pojedynku.

– Do diabła, panie Blanky! – zahuczał w tunelu basowy głos komandora Croziera. – Odezwij się, jeśli tam jesteś, do cholery, albo cię tu zostawimy.

Blanky zamrugał. A właściwie próbował zamrugać. Jego powieki i rzęsy zamarzły. Czyżby był to kolejny podstęp demona?

– Tutaj – wychrypiał. I jeszcze raz, głośniej: – Tutaj!

Minutę później w tunelu ukazała się głowa i ramiona mata uszczelniacza, Corneliusa Hickeya, najmniejszego marynarza na pokładzie Terroru. Hickey trzymał w dłoni latarnię. Blanky zdążył jeszcze pomyśleć, że wygląda to tak, jakby góra urodziła właśnie gnoma.

***

W końcu zajęli się nim wszyscy czterej lekarze.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: