Irving próbował sobie wyobrazić lady Ciszę grającą na jakimś nieznanym dotąd eskimoskim instrumencie – sporządzonym, powiedzmy, z rogów karibu i przypominającym waltornię – szybko jednak uznał, że to głupi pomysł. Po pierwsze, ani Cisza, ani człowiek, z którym przybyła na statek, nie mieli takiego instrumentu. Po drugie, Irving miał dziwne przeczucie, że to jednak nie lady Cisza gra na owym przedziwnym przyrządzie.

Pokonawszy ostatni wał dzielący go od seraków, spomiędzy których dochodził tajemniczy dźwięk, Irving szedł dalej na czworakach, by śnieg chrzęszczący pod jego stopami nie spłoszył Eskimoski.

Niesamowita muzyka rozbrzmiała znowu – dochodziła zza najbliższego seraka, któremu wiatr nadał kształt grubej flagi – i szybko przekształciła się w najgłośniejszy, najszybszy, najgłębszy i najbardziej szalony dźwięk, jaki Irving kiedykolwiek słyszał. Ze zdumieniem stwierdził, że ma wzwód. Coś w tym głębokim, zawodzącym dźwięku było tak… pierwotne… że budziło w nim równie pierwotne podniecenie, choć jednocześnie trząsł się z zimna.

Wyjrzał ostrożnie zza ostatniego seraka.

Lady Cisza znajdowała się jakieś dwadzieścia stóp dalej, na gładkim, rozświetlonym błękitnym blaskiem obszarze lodu. Miejsce to otoczone było serakami i lodowymi blokami; Irving poczuł się nagle tak, jakby ujrzał Stonehenge przeniesione w lodową pustynię rozświetloną niezwykłym błękitnym blaskiem. Nawet cienie były tutaj niebieskie.

Lady Cisza była naga. Klęczała na grubym futrze – zapewne na swojej kurtce. Irving zaszedł ją od tyłu i nieco z boku, tak że widział zarówno zarys jej prawej piersi, jak i oblane blaskiem księżyca długie czarne włosy i krągłe, mocne pośladki. Serce biło Irvingowi tak mocno, że bał się, iż Cisza może je usłyszeć.

Cisza nie była sama. Coś innego wypełniało mroczną przestrzeń między druidycznymi blokami po drugiej stronie lodowej polany, tuż za Eskimoską.

Irving wiedział, że to potwór z lodu. Biały niedźwiedź albo biały demon był tutaj z nimi – pochylał się nad lady Ciszą, niemal na niej leżał. Choć porucznik wytężał wzrok, nie mógł dojrzeć zarysów jego sylwetki – białoniebieskie futro na tle białoniebieskiego lodu, potężne mięśnie na tle potężnych lodowych krawędzi, czarne oczy, które mogły tkwić w głowie potwora albo stanowić część ciemności za jego plecami.

Trójkątna głowa osadzona na dziwnie długiej szyi wiła się i kołysała niczym wąż sześć stóp nad klęczącą kobietą. Irving próbował oszacować w myślach wielkość łba potwora – gdyby w przyszłości chcieli go zabić, taka informacja byłaby przydatna – nie mógł jednak dostrzec ani dokładnego kształtu, ani rozmiarów owej białej masy, gdyż poruszała się nieustannie we wszystkich kierunkach.

Jednak bez wątpienia potwór pochylał się nad dziewczyną. Jego łeb wisiał teraz dokładnie nad jej głową.

Irving wiedział, że powinien krzyknąć, pobiec do przodu z łomem w dłoni – nie miał ze sobą żadnej innej broni, prócz noża, który zatknął wcześniej za pas – i próbować ratować Eskimoskę, jednak jego mięśnie nie usłuchałyby w tej chwili takiej komendy. Mógł tylko przyglądać się temu widowisku ze zgrozą graniczącą z dziwnym, niemal seksualnym podnieceniem.

Lady Cisza wyciągnęła ręce dłońmi do góry niczym papistyczny ksiądz odprawiający mszę i przyzywający cud eucharystii. Irving miał w Irlandii kuzyna papistę i kiedyś wybrał się z nim do kościoła na katolicką mszę. Miał wrażenie, że na jego oczach odprawiany jest właśnie ten sam magiczny rytuał. Cisza nie wydawała z siebie żadnego dźwięku, klęczała jednak z szeroko rozpostartymi ramionami, zamkniętymi oczami i głową odrzuconą do tyłu – Irving podczołgał się jeszcze trochę do przodu i widział teraz jej twarz – trzymała też szeroko otwarte usta, niczym wierny czekający na komunię.

Szyja potwora wyprostowała się nagle niczym atakująca kobra, wypychając łeb w dół. Szeroko otwarta paszcza objęła głowę Ciszy aż po szyję, jakby potwór chciał ją oderwać jednym kłapnięciem.

Irving omal nie krzyknął. Tylko powaga chwili i obezwładniający strach powstrzymały go przed tym.

Potwór nie pożarł Ciszy. Irving uświadomił sobie, że patrzy na czubek białoniebieskiego łba potwora – przynajmniej trzy razy większego od głowy człowieka – który wciąż zwieszał szeroko otwartą paszczę nad głową kobiety i jej otwartymi ustami. Eskimoska nadal trzymała rozłożone ręce, niemal jakby chciała uściskać stojącą przed nią masę mięśni i futra.

Wtedy zaczęła się muzyka.

Irving widział, jak głowy obojga – potwora i Eskimoski – kołyszą się w jednym tempie, jednak dopiero po minucie zorientował się, że orgiastyczne pohukiwania i erotyczne pojękiwania wydobywają się z… kobiety.

Olbrzymie stworzenie zwieszające się nad Ciszą, niedźwiedź lub demon, dmuchało w jej otwarte usta, grając na jej strunach głosowych, jakby ludzkie gardło było instrumentem. Tryle, zawodzenia i basowe dźwięki nabierały mocy i tempa – Irving widział, jak lady Cisza podnosi głowę i wygina ją w jedną stronę, podczas gdy trójkątna głowa potwora, osadzona na wężowej szyi, wychyla się w przeciwnym kierunku; potwór i kobieta wyglądali w tej chwili jak para kochanków, którzy szukali najlepszej pozycji dla głębokiego, namiętnego pocałunku.

Melodyjne dźwięki rozbrzmiewały coraz szybciej i gwałtowniej – Irving był pewien, że słyszą je już teraz wszyscy marynarze na statku i że wszyscy mają też równie potężny i długotrwały wzwód jak on sam – a potem nagle, bez ostrzeżenia, ucichły z prędkością seksualnego spełnienia.

Potwór podniósł i cofnął głowę, zwijając wężową szyję.

Ręce lady Ciszy opadły do jej nagich boków, jakby była już zbyt wyczerpana, by utrzymać je dłużej. Jej głowa przechyliła się do przodu i zawisła nad osrebrzonymi blaskiem księżyca piersiami.

Teraz ją zje, pomyślał Irving, wciąż nie mogąc uwierzyć w to, co przed chwilą widział. Rozedrze ją na kawałki i pożre.

Nic takiego się nie stało. Ogromna masa mięśni znikła na sekundę, przechodząc na czterech łapach między blokami lodowego Stone-henge, a potem wróciła, by skłonić głowę przed lady Ciszą i rzucić coś przed nią na lód. Irving usłyszał głuchy odgłos, charakterystyczne znajome mlaśnięcie, w tych okolicznościach jednak ten dźwięk wydawał się zupełnie nie na miejscu – Irving nie rozumiał ani trochę tego, co widzi i słyszy.

Biały potwór znów zniknął – Irving czuł, jak lód drży pod uderzeniami olbrzymich łap. Po minucie wrócił i znów rzucił coś na lód przed eskimoską dziewczyną. Potem jeszcze raz odszedł i coś jej przyniósł.

A w końcu po prostu znikł… zlał się w jedno z ciemnością. Młoda kobieta klęczała sama na lodowym polu, przed nią zaś leżała sterta jakichś ciemnych przedmiotów.

Trwała w bezruchu jeszcze przez całą minutę. Irving znów pomyślał o katolickim kościele swego irlandzkiego kuzyna i starych parafianach, którzy po mszy zostawali w swych ławkach i modlili się. Potem Eskimoska wstała, szybko wsunęła stopy do futrzanych butów, naciągnęła spodnie i włożyła kurtkę.

Porucznik Irving uświadomił sobie, że trzęsie się jak w febrze. Wiedział, że przynajmniej po części przyczyną owego drżenia był chłód. Miał nadzieję, że uda mu się znaleźć w sobie dość ciepła i sił, by wrócić na statek. Nie miał pojęcia, jak dziewczyna mogła nago przetrwać choćby kilka sekund, nie mówiąc już o minutach.

Cisza podniosła przedmioty, które potwór zrzucił przed nią na lód, i trzymała je teraz na rękach, niczym kobieta karmiąca jednocześnie dwójkę dzieci. Wyglądało na to, że wraca na statek, zmierzała bowiem niemal w tym samym kierunku, z którego przyszedł Irving.

Nagle znieruchomiała i odwróciła głowę w jego stronę. Choć nie widział jej czarnych oczu, czuł na sobie jej wzrok. Dopiero teraz uświadomił sobie, że wciąż stoi na czworakach, w miejscu oddalonym o trzy stopy od seraka, za którym początkowo się krył. Pragnąc przyjrzeć się lepiej niezwykłemu widowisku, zupełnie zapomniał o środkach ostrożności.

Przez moment oboje tkwili w bezruchu. Irving wstrzymał oddech. Czekał, aż Cisza wykona jakiś gest, na przykład uderzy dłonią w lód, przyzywając natychmiast potwora z lodu. Jej obrońcę. Jej mściciela.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: