Zasięgnąłem języka na temat Monnie i wszędzie usłyszałem to samo: inteligentna, niewiarygodnie pracowita, koszmarnie niedoceniana przez górę. Dowiedziałem się również, że jest samotną matką wychowującą dwójkę dzieci i z trudem wiąże koniec z końcem. Jedyny „zarzut” dotyczył tego, że pracuje zbyt ciężko, prawie codziennie, i w każdy weekend bierze pracę do domu.

Monnie zebrała przeznaczony dla mnie gruby plik. Sposób, w jaki go wyrównywała, zdradzał jej obsesyjne podejście do pracy. Wszystko, co wychodziło spod jej ręki, musiało być na medal.

– Wpadło ci coś w oko? – spytałem.

Wzruszyła ramionami.

– Jestem tylko od zbierania dokumentacji, zgadza się? Kolejne dowody potwierdzają założoną tezę. W ciągu ostatniego roku zgłoszono wiele zaginięć zamożnych białych kobiet. Bardzo wiele, znacznie powyżej średniej statystycznej. Sporo z nich to atrakcyjne blondynki. Taka popularność chyba nie sprawia blondynkom radości. Nie stwierdzono zagęszczenia regionalnego, ale jeszcze muszę się temu przyjrzeć. Czasem charakterystyka geograficzna może naprowadzić na jakiś ślad.

– Jak do tej pory brak wyraźnych wskaźników regionalnych. Szkoda. A wspólne cechy wyglądu ofiar? Żadnych wzorców?

Monnie cmoknęła i potrząsnęła głową.

– Żadnych powtarzających się wyróżników. Kobiety zaginęły w Nowej Anglii, na południu, na zachodnim wybrzeżu. Przepatrzę to jeszcze dokładniej. I żadnej nie znaleziono. Przepadły jak kamień w wodę.

Przyglądała mi się przez kilka sekund. Poczułem się niewygodnie. W oczach miała smutek. Wyczułem, że chce się wyrwać z tej swojej klitki.

Sięgnąłem po materiały.

– Robimy, co możemy. Obiecałem to rodzinie Connollych. W jej zielonych oczach zapaliły się iskierki rozbawienia.

– Dotrzymujesz obietnic?

– Staram się – powiedziałem. – Dzięki za materiały. Nie pracuj za ciężko. Jedź do domu, do dzieci.

– Ty też, Alex. Jedź do dzieci. Już pracujesz za ciężko.

Rozdział 33

Nana i dzieci, nie wspominając Rudej, zaczaili się na mnie na werandzie, kiedy tego wieczoru wracałem do domu. Ich powściągliwe zachowanie i ponure spojrzenia nie zapowiadały niczego dobrego. Czułem przez skórę, dlaczego wszyscy okazują taką radość na mój widok. „Dotrzymujesz obietnic?”.

– Wpół do ósmej. Za każdym razem coraz później – zgromiła mnie Nana, kręcąc głową. – Coś wspominałeś, że możemy iść do kina. Damon nie mógł się doczekać.

– To przez te szkolenia początkowe – wyjaśniłem.

– Właśnie – mruknęła i zrobiła jeszcze kwaśniejszą minę. – Zaczekaj, aż zaczną się prawdziwe sprawy. Znów będziesz wracać do domu o północy. Jeśli w ogóle. Nie masz własnego życia. Nie masz życia uczuciowego. Daj się złapać jednej z tych kobiet, które na ciebie lecą… chociaż Bóg wie, dlaczego to robią. Dopuść kogoś do siebie, zanim będzie za późno.

– Może już jest za późno.

– To by mnie nie zdziwiło.

– Ostra jesteś – westchnąłem i usiadłem ciężko na stopniach werandy obok dzieci. – Wasza Nana jest ostra jak brzytwa – powiedziałem do nich. – Jeszcze jest jasno. Ktoś ma ochotę zagrać jeden na jednego?

Damon skrzywił się i pokręcił głową.

– Nie z Jannie. Nigdy w życiu.

– Nie z tym wielkim supergwiazdorem Damonem – prychnęła Jannie. – Chociaż pierwsza lepsza koszykarka mogłaby mu nakopać do tyłka.

Wstałem i poszedłem do domu.

– Wezmę piłkę. Zagramy.

Kiedy wróciliśmy z boiska, Nana już położyła małego Alexa. Siedziała na werandzie. Kupiłem pół funta pralinek, pół funta ciasteczek Oreos i lody. Nana i ja kończyliśmy słodkości, podczas gdy dzieci poszły już do swoich pokojów spać, uczyć się albo buszować po Internecie.

– Robisz się beznadziejny, Alex – oświadczyła Nana, zlizawszy resztkę lodów z łyżeczki. – Tyle mogę ci powiedzieć.

– Chciałaś powiedzieć konsekwentny. I oddany pracy. To trudniej zauważyć. Smakowały ci oreos z lodami, no nie?

Przewróciła oczami.

– Może powinieneś dostosować się do nowego stylu życia, synu. Ludzie przestali myśleć tylko o pracy.

– Robię to dla dzieci. A także dla ciebie, stara kobieto.

– Nigdy nie mówiłam niczego innego. No, w każdym razie ostatnio. Co u Jamilli?

– Oboje jesteśmy bardzo zajęci.

Pokiwała głową, jak laleczka na desce rozdzielczej samochodu. Potem wstała i zaczęła zbierać talerze po lodach, które dzieci zostawiły na werandzie.

– Ja to zrobię – powiedziałem.

– Dzieci powinny same po sobie sprzątnąć. Ale mają swój rozum.

– Wykorzystują to, że jestem w domu.

– Zgadza się. Bo wiedzą, że czujesz się winny.

– Czego? – spytałem. – Co takiego zrobiłem? Czego tu nie rozumiem?

– No właśnie. To jest podstawowe pytanie, na które musisz sobie odpowiedzieć. Idę spać. Dobranoc, Alex. Kocham cię. I bardzo lubię oreos z lodami.

Na odchodne zamruczała:

– Beznadziejny facet.

– Właśnie że nie – powiedziałem do jej pleców.

– Właśnie że tak – odparła, nie odwracając się. Zawsze musiała mieć ostatnie słowo.

W końcu poczłapałem do mojego gabinetu na strychu i zrobiłem coś, przed czym wzdrygałem się całym sobą. Zatelefonowałem. Bo obiecałem.

Aparat zadzwonił raz i usłyszałem:

– Tu Brendan Connolly.

– Witam, sędzio Connolly, tu Alex Cross – przedstawiłem się. Usłyszałem, jak wzdycha, nic jednak nie powiedział, więc mówiłem dalej: – Nie mam jeszcze żadnych konkretnych informacji o pani Connolly. Ale w Atlancie pracuje nad tą sprawą pięćdziesięciu agentów. Dzwonię, bo powiedziałem, że będę z panem w kontakcie, i żeby zapewnić pana, że działamy.

Bo obiecałem, dodałem w myślach.

Rozdział 34

W tych porwaniach było coś zastanawiającego. Początkowo sprawcy działali bardzo ostrożnie, po czym nagle stali się niedbali. Wzorzec nie był jednolity. Dlaczego? Co to oznaczało? Co się zmieniło? Gdyby udało mi się to ustalić, może osiągnęlibyśmy przełom w śledztwie.

Następnego dnia przyjechałem do Quantico pięć minut przed przylotem dyrektora, który przyleciał wielkim czarnym bellem. Wieść, że Burns jest na miejscu, szybko się rozeszła. Może Monnie Donnelley miała rację; to faktycznie była epoka informatyczna, nawet w Biurze, nawet w Quantico.

Burns zwołał nagłą naradę i kazano mi się na niej stawić. Może przydzielono mnie z powrotem do sprawy? Wchodząc do sali konferencyjnej budynku administracji, dyrektor przywitał się z kilkoma agentami, ale ani razu nie spojrzał w moim kierunku i kolejny raz zadałem sobie pytanie, po co się zjawił? Czy miał dla nas jakieś wiadomości? Co go skłoniłoby lecieć do Quantico?

Zasiadł w pierwszym rzędzie, a szef grupy analizy zachowań, doktor Bili Thompson, wyszedł na przód sali. Było coraz bardziej oczywiste, że Burns zjawił się tu w charakterze obserwatora. Ale dlaczego? Co chciał obserwować?

Asystent doktora Thompsona rozdał materiały. Równocześnie rozpoczęto projekcję na ściennym ekranie.

– Dokonano kolejnego porwania – oświadczył doktor Thompson. – W sobotę wieczorem w Newport w Rhode Island. Nastąpiła zasadnicza zmiana. Ofiara jest płci męskiej. Z tego, co wiemy, to pierwszy porwany mężczyzna.

Doktor Thompson podał nam szczegóły, które równocześnie wyświetlono na ekranie. Benjamin Coffey, prymus Providence College, został porwany z baru Halyard w Newport. Porywaczami było zapewne dwóch mężczyzn.

Zespół – pomyślałem. I znów się nie kryli.

– Ktoś chce zabrać głos? – spytał Thompson, kiedy tylko podał nam zasadnicze fakty. – Co się wam nasuwa? Co o tym myślicie? Śmiało. Musimy od czegoś zacząć. Jesteśmy w lesie.

– Zupełnie inny wzorzec – podsunął analityk. – Porwanie z baru. Mężczyzny.

– Skąd ta pewność na tym etapie? – spytał Burns. – Do jakiego wzorca się odwołujemy? – Jego pytanie spotkało się z milczeniem. Jak większość menedżerów wysokiego szczebla, nie zdawał sobie sprawy, że działa paraliżująco na podwładnych. Odwrócił się i ogarnął wzrokiem grupę. W końcu jego wzrok spoczął na mnie. – Alex? Jaki jest ten wzorzec? – spytał. – Coś chodzi ci po głowie?


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: