– Więc już jesteś pieszczoszkiem nauczycieli – powiedziała, puszczając do mnie oko. Roześmiałem się.
– Nie wydaje mi się, by nauczyciele przepadali za mną albo innymi krawężnikami. Jak leci tobie i Damonowi? Może mi się wydaje, ale powinniście chyba przynieść jakiś wykaz ocen.
Damon wzruszył ramionami.
– Jedziemy na samych szóstkach. Czemu zawsze zmieniasz temat, kiedy mówimy o tobie? Skinąłem głową.
– Masz rację. No cóż, mnie w szkole idzie świetnie. W Quantico za średnią cztery mówią ci „do widzenia”. Spodziewam się szóstek z większości testów.
– Z większości? – Jannie uniosła brew i posłała mi pełne niepokoju spojrzenie. Jakbym widział Nanę. – Co to za gadanie o większości? Oczekujemy od ciebie szóstek ze wszystkich testów.
– Jakiś czas nie chodziłem do szkoły.
– Żadnych wymówek. Wykpiłem się jednym z jej tekstów.
– Staram się najlepiej, jak mogę. Nie wolno ci wymagać więcej od nikogo. Uśmiechnęła się.
– No cóż, w takim razie w porządku, tatku. Byleś tylko miał same szóstki na świadectwie.
Uściskałem Jannie i Damona przecznicę od szkoły, żeby, broń Boże, nie zawstydzić ich przed bandą cynicznych kolesiów. Oni też mnie uściskali, ucałowali najmłodszego członka rodziny i popędzili na zajęcia.
– Pa, ba! – zawołał mały Alex.
Jannie i Damon odpowiedzieli najmłodszemu braciszkowi tym samym:
– Pa, ba!
Wziąłem go na ręce i poszliśmy do domu. Potem przyszły agent Cross miał jechać do roboty.
– Dada – powiedział mały Alex, kiedy niosłem go w ramionach.
Tak, dada. Sprawy układały się jak powinny w rodzinie Crossów. Po wszystkich niespokojnych latach moje życie było bliskie stanu równowagi. Zadawałem sobie pytanie, jak długo to potrwa. Miałem nadzieję, że przynajmniej do końca dnia.
Rozdział 4
Okazało się, że program nauczania nowych agentów w Akademii FBI w Quantico, nazywanej czasem Klubem Federalnych, stawia spore wymagania, jest trudny i nabity. Generalnie nie miałem do niego zastrzeżeń i starałem się opanować sceptycyzm. Ale przyszedłem do Biura z reputacją łowcy wielokrotnych morderców, już mając ksywkę Siepacz Smoków. Tak więc należało się spodziewać, że mój sceptycyzm wkrótce da znać o sobie. O ironii nie wspominając.
Szkolenie rozpoczęło się sześć tygodni wcześniej, w poniedziałkowy poranek, od słów krótko ostrzyżonego, barczystego SSĄ, czyli nadzorującego agenta specjalnego, doktora Kennetha Horowitza, który, stojąc przed grupą, starał się ją rozbawić, mówiąc:
– Trzy największe kłamstwa na świecie to: „Chcę tylko cię pocałować”, „Już wysłałem przelew” i „Jestem z FBI i chcę tylko ci pomóc”.
Wszyscy się roześmieli. Może doceniali to, że Horowitz starał się, jak mógł, a może dlatego, że chociaż dowcip był raczej średni, trafiał w sedno.
Dyrektor FBI, Ron Burns, załatwił mi skrócenie szkolenia do ośmiu tygodni. Poszedł mi na rękę również w innych sprawach. Próg wiekowy przy przyjmowaniu do FBI wynosił trzydzieści siedem lat. Ja miałem czterdzieści dwa. Zmieniono tę regułę dla mnie, a Burns wyraził opinię, że jest ona objawem dyskryminacji i należy z tym skończyć. Im lepiej poznawałem Rona Burnsa, tym bardziej wyczuwałem w nim nonkonformistę, może dlatego, że sam kiedyś szlifował bruki w Filadelfii jako krawężnik. Ściągając mnie do FBI, przydzielił mi trzynasty stopień zaszeregowania, najwyższy dostępny po pracy w policji. Obiecano mi również posadę konsultanta, a więc i niezłą pensję. Burns chciał mieć mnie w Biurze i dopiął swego.
Powiedział, że dostanę wszystko, co będzie mi potrzebne do wykonania zadania, oczywiście w granicach zdrowego rozsądku. Jeszcze z nim tego nie omówiłem, ale marzyło mi się ściągnąć do FBI dwóch waszyngtońskich tajniaków – Johna Sampsona i Jerome’a Thurmana.
Burs przemilczał tylko jedną sprawę, a mianowicie to, że opiekunem mojej grupy w Quantico będzie starszy agent Gordon Nooney, szef szkolenia początkowego. Wcześniej spec od rysunku psychologicznego, a przed zatrudnieniem w FBI psycholog więzienny w New Hampshire. Ja w porywie wspaniałomyślności zrobiłbym go pomocnikiem magazyniera.
Tego rana Nooney czekał przed drzwiami sali, w której miały odbyć się zajęcia z psychologii psychopatów. Przewidziano godzinę i pięćdziesiąt minut na zrozumienie czegoś, czego nie udało mi się pojąć przez piętnaście lat pracy w policji.
Słyszałem strzały, zapewne z pobliskiej bazy marynarki wojennej.
– Jak się jechało ze stolicy? – spytał Nooney. Nie umknął mi kąśliwy podtekst pytania; miałem pozwolenie na nocowanie w domu, reszta rekrutów spała w Quantico.
– Bez problemów – odparłem. – Czterdzieści pięć minut dziewięćdziesiątkąpiątką. Przyjechałem dobrze przed czasem.
– Biuro nie zwykło łamać przepisów w indywidualnych przypadkach – zauważył Nooney i ni to się uśmiechnął, ni skrzywił. – Oczywiście ty jesteś Alex Cross.
– Doceniam ten gest – odparłem. Nie zamierzałem wdawać się w żadne pyskówki.
– Mam tylko nadzieję, że te zachody się opłacą – wymruczał Nooney, odchodząc w kierunku budynku administracji. Pokręciłem głową i wszedłem do sali. Miała piętrowe ławki i pulpity jak aula uniwersytecka.
Zajęcia doktora Horowitza tego dnia były ciekawe. Skupił się na pracy profesora Roberta Hare’a, pierwszego, który badał psychopatów encefalografem. Wedle Hare’a zdrowi ludzie inaczej reagują na słowa „neutralne”, inaczej na „emotywne”. Słysząc takie „emotywne” słowa jak „rak” czy „śmierć”, reagują bardzo wyraźnie. Psychopaci zawsze zachowują się identycznie. Ale zdanie w rodzaju: „Kocham cię” nie znaczy dla nich więcej niż „Napiję się kawy”. A może mniej. Z analizy danych zgromadzonych przez Hare’a wynikało, że leczenie psychopatów czyni ich tylko bardziej podatnymi na manipulację. Wcześniej nikt nie wysunął takiej tezy.
Chociaż byłem obeznany z częścią materiału, machinalnie zacząłem zapisywać charakterystyczne cechy osobowości i zachowań psychopatów, wyłowione przez Hare’a. Było ich czterdzieści. Im więcej ich przybywało, tym bardziej byłem przekonany, że Hare ma rację.
Umiejętność przystosowania się do sytuacji i powierzchowny wdzięk, potrzeba stałej stymulacji, podatność na nudę niezdolność do odczuwania żalu i winy słaby oddźwięk na emocje innych całkowity brak empatii.
Przypomniałem sobie dwóch psychopatów: Gary’ego Soneji i Kyle’a Craiga. Zastanowiłem się, ile cech psychopatów można by im przypisać, i zacząłem umieszczać inicjały GS lub KC obok odpowiedniej cechy.
Ktoś klepnął mnie w ramię. Odwróciłem się.
– Masz zaraz stawić się w gabinecie starszego agenta Nooneya – rzekł jego asystent i natychmiast odszedł, nie wątpiąc, że pójdę za nim.
Poszedłem.
Byłem teraz przecież funkcjonariuszem FBI.
Rozdział 5
Starszy agent Gordon Nooney czekał na mnie w swoim ciasnym pokoju. Był wyraźnie wytrącony z równowagi, więc nic dziwnego, że zacząłem się zastanawiać, co takiego schrzaniłem od czasu naszej rozmowy przed zajęciami.
Szybko się dowiedziałem, dlaczego jest taki wściekły.
– Nie rozsiadaj się. Zaraz wybywasz. Właśnie miałem bardzo niecodzienny telefon od Tony’ego Woodsa z biura dyrektora. Jest kryzys w Baltimore. Dyrektor chce, żebyś tam poleciał. To ważniejsze niż twoje zajęcia. – Wzruszył szerokimi ramionami. Za jego plecami było okno, przez które widziałem gęsty las i Hoover Road. Truchtało tam kilku agentów. – Niech mnie diabli, po co komuś takiemu jak ty Akademia FBI, doktorze Cross? To ty złapałeś Casanovę w Karolinie Północnej. To ty dopadłeś Kyle’a Craiga. Jesteś jak Clarice Sterling z Milczenia owiec. Gwiazda.
Odetchnąłem głęboko, zanim odpowiedziałem na tę tyradę.
– Nie mam na to żadnego wpływu. Nie zamierzam przepraszać za złapanie Casanovy czy Kyle’a Craiga. Nooney zbył mnie machnięciem ręki.
– Czemu miałbyś przepraszać? Jesteś zwolniony z dzisiejszych zajęć. Przy HRT czeka na ciebie helikopter. Wiesz, gdzie jest siedziba Brygady Ratownictwa Zakładników?