Drzwi windy się otworzyły. Między dwoma mężczyznami stała kobieta o kasztanowych włosach. Przerwali rozmowę, skinęli głowami przybyszowi, zauważyli walizkę i odsunęli się trochę na bok; gdy drzwi się zamknęły, podjęli na nowo rozmowę. Byli dobrze po trzydziestce, mówili po francusku cicho i szybko. Kobieta spoglądała raz na jednego mężczyznę, raz na drugiego, to uśmiechała się, to nad czymś zastanawiała. Nie podejmowali ważnych decyzji. Na wpół poważna wymiana zdań przeplatana była śmiechem.
– Jutro po podsumowaniu konferencji jedziesz do domu? – spytał mężczyzna po lewej.
– Jeszcze nie wiem. Czekam na wiadomość z Ottawy – odparła kobieta. – Mam w Lyonie krewnych. Chciałabym ich odwiedzić.
– Niemożliwe – zaczął mężczyzna po prawej – by komitet organizacyjny znalazł dziesięć osób, które by się podjęły podsumowania w jeden dzień tej zakazanej konferencji. Wszyscy będziemy musieli tu jeszcze zostać na następny tydzień.
– Bruksela nie zgodzi się na to – zauważył z uśmiechem pierwszy. – Hotel zbyt drogo kosztuje.
– Przecież możesz się wyprowadzić do innego – powiedział drugi zerkając z ukosa na kobietę. – Przez cały czas czekamy, żebyś właśnie na to się zdecydowała, prawda?
– Wariat z ciebie – rzuciła kobieta. – Obaj zwariowaliście. Tak ja bym to podsumowała.
– Za to ty nie, Marie – stwierdził pierwszy. – To znaczy, ty nie zwariowałaś. Twój wczorajszy referat był wspaniały.
– Nic podobnego – zaoponowała. – Ot, taki sobie typowy, nudnawy referat.
– Skądże znowu! – oburzył się drugi. – Był znakomity, jakżeby mogło być inaczej. Wprawdzie nie rozumiałem ani słowa, ale w końcu jestem utalentowany w innych kierunkach.
– Wariat…
Winda zwalniała, znów odezwał się pierwszy:
– Usiądźmy w ostatnim rzędzie, i tak już się spóźniliśmy, a referat ma Bertinelli… chyba niewielki będzie z niego pożytek. Teorie intensyfikacji fluktuacji cyklicznych przestały być aktualne w chwili upadku fortuny Borgiów.
– Jeszcze wcześniej – zauważyła ze śmiechem kobieta o kasztanowych włosach. – Razem z systemem podatkowym Cezara. – A po chwili dodała: – Jeśli nie w czasie wojen punickich.
– A więc rzeczywiście siadamy w ostatnim rzędzie – stwierdził drugi podając ramię kobiecie. – Będziemy mogli się zdrzemnąć. On używa przeźroczy, więc będzie ciemno.
– Nie, idźcie sami, ja przyjdę za kilka minut. Naprawdę muszę wysłać parę telegramów, a nie mam zaufania do telefonistek, że czegoś nie pomylą.
Drzwi się otworzyły, trójka wyszła z windy. Dwaj mężczyźni ruszyli razem przez hol, kobieta w stronę recepcji. Bourne szedł za nią, podświadomie czytając tekst na trójkątnej tablicy stojącej kilka metrów dalej:
Witamy
Uczestników Szóstej Światowej Konferencji Ekonomistów
Program dzisiejszego dnia:
13.00 Pan James Frazier, poseł do parlamentu, Zjednoczone Królestwo, sala 12
18.00 dr Eugenio Bertinelli, Uniwersytet Mediolański, Włochy, sala 7
21.00 Obiad pożegnalny wydany przez przewodniczącego, sala przyjęć
– Pokój pięćset siedem. Telefonistka powiadomiła mnie, że jest telegram.
Mówi po angielsku. Kobieta o kasztanowych włosach, która stała teraz obok niego przy ladzie recepcji, mówi po angielsku. A więc Kanadyjka, bo przecież wspominała, że spodziewa się wiadomości z Ottawy.
Recepcjonista sprawdził przegródki na pocztę i wrócił z telegramem.
– Pani doktor St. Jacques? – spytał wyciągając kopertę w jej stronę.
– Tak, bardzo dziękuję. – Kobieta odwróciła się, by przeczytać telegram.
– Czym mogę panu służyć? – recepcjonista zwrócił się do Bourne’a.
– Chciałbym zostawić ten list dla Herr Stossla. – Położył na blacie firmową kopertę hotelu.
– Herr Stossel będzie dopiero o szóstej rano. Kończy pracę o szesnastej. Czy mogę w czymś pomóc?
– Nie, dziękuję. Proszę tylko dopilnować, żeby dostał mój list. – Nagle Jason uprzytomnił sobie, że to jednak Zurych, więc dodał: – To nic pilnego, ale mój list wymaga odpowiedzi. Rano więc skontaktuję się z Herr Stosslem.
– Ależ naturalnie, proszę pana.
Bourne chwycił walizkę i ruszył przez hol w stronę wyjścia. Rząd szerokich szklanych drzwi prowadził na kolisty podjazd, za którym widać było jezioro. Pod daszkiem osłaniającym wyjście, w świetle jego lamp stało kilka taksówek. Słońce już zaszło, nad Zurychem zapadała noc. Samoloty jednakże odlatują stąd w różne punkty Europy jeszcze dobrze po północy.
Nagle przystanął, wstrzymał oddech. Ogarnęło go coś w rodzaju paraliżu. Za szklanymi drzwiami zobaczył coś nieprawdopodobnego, nie wierzył własnym oczom. Na podjeździe, przed pierwszą taksówką zatrzymał się brązowy peugeot. Drzwi się otworzyły i wysiadł mężczyzna – morderca w czarnym deszczowcu i wąskich okularach w złotej oprawie. Przez drugie drzwi wysiadła następna postać. Nie był to jednak tamten kierowca czekający przy krawężniku Banhofstrasse na cel, którego nie rozpoznał, lecz inny płatny morderca, również w płaszczu o przepastnych kieszeniach wypchanych skuteczną bronią. Był to ten sam człowiek, który siedział w pokoju przyjęć na pierwszym piętrze banku Gemeinschaft, ten sam, który wyciągnął z kabury pod płaszczem rewolwer kalibru 38. Rewolwer z perforowanym cylindrem na lufie. On to stłumił huk dwóch strzałów wymierzonych w czaszkę ofiary, za którą mężczyzna wszedł do windy.
Jak? Jak udało im się go znaleźć?… Nagle Bourne coś sobie przypomniał i ogarnęły go mdłości. Takie to było niewinne, takie przypadkowe!
„Czy zadowolony pan z pobytu w Zurychu?”, spytał Walther Apfel, kiedy czekali, żeby Koenig odszedł i zostawił ich samych.
„O tak. Mam pokój z widokiem na jezioro. To ładny widok. Bardzo spokojny i odprężający”.
Koenig! To Koenig słyszał, jak on powiedział, że ma pokój z widokiem na jezioro. Ile było hoteli mających pokoje z oknami wychodzącymi na jezioro? Zwłaszcza takich, w których mógł się zatrzymać ktoś posiadający konto bankowe z szyfrem o trzech zerach. Dwa? Trzy?… Odgrzebał w pamięci nazwy: Carillon du Lac, Baur au Lac, Eden au Lac. Czy były jakieś inne? Nie przypominał sobie. Jak łatwo musieli dokonać eliminacji! Jak łatwo mu się wymknęły te słowa. Co za głupota!
Ani chwili czasu. Już za późno. Widział, co się dzieje za szklanymi drzwiami; mordercy, niestety, też. Zauważył go drugi. Wymienili kilka słów nad dachem peugeota, pierwszy poprawił okulary w złotej oprawie, obaj wsunęli ręce do ogromnych kieszeni, chwycili za niewidoczną broń. Podeszli razem do wejścia, rozdzielili się tam w ostatniej chwili i zajęli skrajne pozycje po obu stronach rzędu szklanych drzwi. Flanki obstawione, zasadzka gotowa – Bourne nie może wybiec na zewnątrz.
Czy oni uważają, że mogą wejść do zatłoczonego holu i tak po prostu zabić człowieka?
Oczywiście, że tak! Tłum i hałas to tylko ich sprzymierzeńcy. Oddanie tu dwóch, trzech, czterech wytłumionych strzałów z niewielkiej odległości to to samo co urządzenie zasadzki w biały dzień na ruchliwym placu – łatwo można uciec w ogólnym zamieszaniu.
Nie może pozwolić, by się zbliżyli! Cofnął się, w głowie miał gonitwę myśli, był w największym stopniu wzburzony. Jak mogą? Dlaczego wyobrażają sobie, że nie pobiegnie po ochronę, że nie zawoła policji? Odpowiedź jednak była jednoznaczna, podobnie paraliżująca jak pytanie. Mordercy wiedzieli na pewno o czymś, czego on może się tylko domyślać. Nie będzie szukał tego rodzaju ochrony, nie może szukać pomocy u policji. Jason Bourne musi unikać wszelkich przedstawicieli władz… Dlaczego? Czy jest poszukiwany?
Jezu Chryste, dlaczego?
Obaj wyciągnęli ręce, każdy z nich otworzył parę skrajnie usytuowanych drzwi, drugą rękę trzymając w kieszeni, zaciśniętą na metalu. Bourne odwrócił się: są windy, przejścia, korytarze, dach i piwnice – na pewno można się wydostać z hotelu na kilkanaście sposobów.
Czy naprawdę? Czy mordercy, którzy teraz przedzierają się przez tłum, wiedzą o czymś, czego on może się tylko domyślać? Czy w „Carillon du Lac” są tylko dwa lub trzy wyjścia? Ubezpieczani przez ludzi znajdujących się na zewnątrz, sami bez trudu zastawiają pułapkę, w której chcą wykończyć samotnego, uciekającego człowieka.
Samotny człowiek; samotny człowiek to łatwy cel. A gdyby nie był sam? Gdyby ktoś mu towarzyszył? Dwoje ludzi to co innego, bo druga osoba stanowi kamuflaż, zwłaszcza w tłumie, zwłaszcza w nocy, a teraz właśnie jest noc. Bezwzględni mordercy unikają zabijania niewłaściwych osób, nie z dobrego serca, lecz ze względów praktycznych – prawdziwy cel może uciec w zamieszaniu i panice, które powstają.
Czuł w kieszeni ciężar broni, ale sam fakt, że ją ma, był niewielkim pocieszeniem. Podobnie jak w banku – użycie jej, choćby tylko wyciągnięcie, demaskowało go. No, ale dobrze, że jest. Przesuwał się do tyłu, coraz bliżej środka holu, po czym skręcił bardziej w prawo, gdzie znajdowało się o wiele więcej ludzi. Była przedwieczorna pora, odbywała się międzynarodowa konferencja, robiono tysiące niezobowiązujących planów; między ludźmi z towarzystwa a światkiem kurtyzan wznosiła się bariera spojrzeń wyrażających już to aprobatę, już to naganę, wszędzie zaś tworzyły się grupki o przypadkowym składzie.
Pod ścianą znajdował się marmurowy blat, za którym urzędnik przeglądał kartki żółtego papieru pomagając sobie ołówkiem trzymanym jak pędzel. Telegramy. Przed blatem stało dwoje ludzi – starszy otyły mężczyzna i kobieta w ciemnoczerwonej sukni; pyszny kolor jedwabiu stanowił wspaniałe dopełnienie jej tycjanowskich włosów… Kasztanowych włosów. Była to ta sama kobieta, z którą jechał windą, ta, która żartowała na temat podatków Cezara i wojen punickich, a potem stała obok niego przy recepcji i prosiła o swój telegram.
Bourne obejrzał się. Mordercy dobrze sobie radzili w tłumie; przepraszali grzecznie, lecz stanowczo, przesuwając się coraz dalej – jeden po prawej, drugi po lewej, jakby brali Bourne’a w kleszcze. Dopóki mają go na oku, mogą go zmuszać do ucieczki na oślep, nie w jakimś obranym kierunku, a to może się źle skończyć, bo nagle znajdzie się w punkcie, z którego nie będzie wyjścia. A wtedy rozlegną się stłumione trzaski, na ich kieszeniach pojawią się czarne osmalone prochem dziury…