– Jeśli pani piśnie, zabiję!
– Wierzę – szepnęła przerażona. – Jest pan obłąkany.
– Chodźmy!
Pchnął ją wąskim przejściem prowadzącym do sceny odległej o dwadzieścia kroków. Znów zajaśniało światło projektora. Chwycił dziewczynę za kark zmuszając, by uklękła, i sam ukląkł za nią. W ten sposób ukryli się przed mordercami za rzędami rozpartych w krzesłach osób. Mocniej zacisnął palce na jej ciele, dając tym sygnał, by posuwała się naprzód… powoli, na klęczkach, ale naprzód… Zrozumiała, ruszyła na kolanach, drżała.
– Wnioski wynikające z tej fazy są niezbite – krzyczał prelegent. – Motywu zysku nie da się oddzielić od inicjatyw produkcyjnych, lecz role przeciwieństw nigdy nie sprowadzają się do tych samych wymiarów. Według Sokratesa nierówność wartości jest stałą. Po prostu złoto to nie mosiądz ani żelazo. Kto spośród tu obecnych może zaprzeczyć? Poproszę przeźrocze czternaste!
Znów zapadły ciemności. Teraz!
Podciągnął kobietę, popchnął naprzód w stronę sceny. Od jej krawędzi dzielił ich metr.
– Che cosa? Co się dzieje? Poproszę przeźrocze czternaste!
Stało się! Projektor znów się zaciął i ponownie zapadły ciemności. Na scenie przed nimi żarzył się tylko czerwony napis nad wyjściem. Jason złapał gwałtownie dziewczynę za ramię.
– Niech pani wskoczy na scenę i biegnie do wyjścia! Jestem tuż za panią. Jeśli zatrzyma się pani albo krzyknie, strzelę.
– Na miłość boską, proszę mnie puścić!
– Jeszcze nie teraz. – Był zdeterminowany. Gdzieś tam było inne wyjście, przy którym jacyś mężczyźni czekają na cel z Marsylii. – Niech pani wskakuje. Już!
Marie St. Jacques wstała i pobiegła w stronę sceny. Bourne podsadził ją, sam też wskoczył i pomógł jej wstać.
Z projektora wystrzelił jasny snop światła, które zalało ekran i oświetliło scenę. Na widok dwóch postaci publiczność zaczęła wydawać okrzyki zdumienia, rozległy się drwiny i górujące nad wrzawą wołanie oburzonego Bertinelliego.
– Affronto! Insultante! Ecco, Comunisti!
Nagle rozległy się tez inne dźwięki – trzy ostre, śmiercionośne. Szczęk broni z tłumikiem. W listwie łuku proscenium powstała wyrwa, w której sterczały drzazgi. Jason szarpnął dziewczynę, by się pochyliła, i ciągnąc ja za sobą rzucił się naprzód w stronę wąskich, ciemnych kulis
– Da ist er!
– Der Projektionsapparat!
Te wrzaski rozległy się w przejściu przez środek sali. Światło projektora przesunęło się w prawo oświetlając kulisy, ale tylko częściowo, bo snop jedynie ślizgał się po pionowych skrzydłach, Które zasłaniały to, co było już poza sceną. Światło, cień, światło, cień. Na końcu kulis w głębi sceny było wyjście. Wysokie i szerokie metalowe drzwi zamknięte na ciężki rygiel.
Szkło rozprysło się, czerwone światełko zgasło – zdmuchnęła je kula wytrawnego strzelca. Nie miało to znaczenia: Jason dostatecznie wyraźnie widział połyskliwa mosiężną sztabę.
W sali wykładowej zapanowało istne piekło. Bourne chwycił dziewczynę za stanik sukni i pociągnął za kulisami w stronę drzwi. Usiłowała się opierać, lecz uderzył ja w twarz i pociągnął dalej Wreszcie stanęli pod sztabą.
Kule świsnęły nad głowami uderzając w ścianę po prawej, mordercy biegli przejściami w stronę sceny, by móc celniej mierzyć. Za kilka sekund ich dopadną, za kilka sekund następne kule czy kula dosięgną celu. Wiedział, że tamtym pozostało jeszcze dostatecznie dużo pocisków. Nie miał pojęcia, skąd to wie i dlaczego, ale wiedział. Potrafił sobie wyobrazić broń, z której strzelano, rozróżnić szczęk spustu, policzyć pociski.
Rąbnął przedramieniem w rygiel na drzwiach. Otworzyły się, a on rzucił się naprzód ciągnąc za sobą wierzgającą kobietę.
– Dość tego! – wrzasnęła. – Nie pójdę dalej! Jest pan szaleńcem! Przecież to były strzały.
Jason zatrzasnął kopniakiem wielkie metalowe drzwi.
– Wstawać!
– Nie!
Wymierzył jej cios w twarz grzbietem dłoni.
– Przykro mi, ale pójdzie pani ze mną. Wstawać! Dotrzymam słowa na zewnątrz. Tam panią puszczę.
Lecz dokąd właściwie ma teraz iść? Znajdowali się w następnym tunelu, tym razem nie wyłożonym dywanem, bez błyszczących drzwi, nad którymi paliłyby się napisy. Znajdowali się na zapleczu przypominającym nieco opuszczoną dekoratornię; podłoga była betonowa. Obok niego przy ścianie stały dwa wózki transportowe. Miał więc rację – dekoracje używane na scenie sali numer siedem dowożono tam na specjalnych transporterach, toteż drzwi musiały, być dostatecznie wysokie i szerokie, by mogły się w nich zmieścić duże elementy.
Racja, drzwi! Przecież powinien zabarykadować drzwi! Marie St. Jacques stała. Przytrzymał ją i jednocześnie chwycił za pierwszy wózek. Popychając go ramieniem i kolanem przesunął pod drzwi, aż trzasnął o ich metalową obudowę. Spojrzał w dół, pod grubą drewnianą platformę wózka – na kołach były blokady. Zablokował je obcasem na kole przednim i tylnym.
Kiedy wyciągnął nogę, by zablokować tył, dziewczyna obróciła się i usiłowała mu się wyrwać. Zsunął rękę po jej ramieniu i chwycił za nadgarstek, wykręcając jej dłoń. Krzyknęła, łzy napłynęły jej do oczu, usta zadrżały. Pociągnął ją za sobą, szarpnął w lewo i zaczął biec w stronę, w której jego zdaniem było tylne wyjście z hotelu – to znaczy miał nadzieję, że to właściwy kierunek. Bo tylko tam, właśnie tam przyda mu się ta kobieta, przez te kilka sekund, kiedy wychodzić będą na zewnątrz we dwoje, a nie on sam.
Nagle rozległo się gwałtowne walenie w drzwi – mordercy usiłowali je otworzyć, lecz barykada z wózka okazała się na to zbyt ciężka.
Szarpnął dziewczynę, by biegła z nim dalej betonowym korytarzem. Marie chciała mu się wyrwać; zaczęła kopać, wykręcać się we wszystkie strony, była na granicy histerii. Nie miał wyboru – chwycił ją za łokieć i z całej siły wbił kciuk w jego zagłębienie. Pod wpływem nagłego rozdzierającego bólu dziewczynie zabrakło tchu. Z oczu popłynęły jej łzy, wypuściła powietrze, zrezygnowała z walki, pozwoliła się ciągnąć dalej.
Dotarli do betonowych schodów. Cztery stopnie miały stalowe okucia, prowadziły w dół do żelaznych drzwi. Było to miejsce, w którym rozładowywano samochody dostawcze: za drzwiami znajdował się tylny parking hotelowy. Bourne pokonał więc już prawie wszystkie przeszkody. Teraz pozostawało tylko zachować pozory.
– Niech pani posłucha – powiedział do zesztywniałej z przerażenia kobiety. – Chce pani, żebym panią puścił?
– Och, Boże, tak, proszę!
– To niech pani robi dokładnie to, co każę. Zejdziemy tymi schodami i wyjdziemy na zewnątrz jak para absolutnie zwyczajnych ludzi pod koniec dnia pracy. Weźmie mnie pani pod ramię i powoli wyjdziemy, cicho rozmawiając. Pójdziemy w stronę samochodów w głębi parkingu, i oboje będziemy się śmiać… niezbyt głośno, po prostu swobodnie… jakbyśmy wspominali jakieś śmieszne historie, które się wydarzyły w ciągu dnia. Rozumie pani?
– Mnie przez ostatni kwadrans na pewno nie wydarzyło się nic zabawnego – odparła jednostajnie, ledwie słyszalnym szeptem.
– To niech pani udaje, że się wydarzyło. Może być tu na mnie zastawiona pułapka. A jeżeli nie, to wszystko mi jedno. Rozumie pani?
– Chyba złamał mi pan prawą rękę w nadgarstku.
– Nieprawda…
– I lewą rękę. I ramię. Nie mogę nimi ruszać. Wszystko mnie rwie.
– To dlatego, że nastąpił ucisk na zakończeniu nerwu. Przejdzie za kilka minut. Wszystko będzie dobrze.
– Bydlę z pana.
– Chcę żyć – powiedział. – Chodźmy. Niech pani pamięta: kiedy otworzę, drzwi, ma pani na mnie patrzeć i uśmiechać się. Teraz odrzucić głowę do tyłu i roześmiać się.
– Będzie to najtrudniejsza rzecz na świecie.
– Łatwiej się uśmiechnąć, niż umrzeć.
Wsunęła mu obolała rękę pod ramię. Zeszli kilka stopni w dół na podest, stanęli pod drzwiami. Otworzył je i wyszli – on z ręką w kieszeni płaszcza zaciśniętą na rewolwerze Francuza wodził badawczo wzrokiem po platformie wyładunkowej. Nad drzwiami była jedna żarówka w drucianej obudowie. Rzucała światło na betonowe schody po lewej, prowadzące na niżej położony chodnik. Bourne poprowadził zakładniczkę w ich stronę.
Wykonywała potulnie jego rozkazy, ale efekt tego był makabryczny. Kiedy schodzili po schodach, zobaczył w świetle żarówki jej przerażoną twarz, którą zwróciła w jego stronę. Wydatne usta miała rozchylone, wargi rozciągnięte w sztucznym, pełnym napięcia uśmiechu ukazującym białe zęby. Jej ciemne oczy wyglądały jak dwa młyńskie koła; czaił się w nich prymitywny strach. Zalane łzami policzki miała napięte, blade, zeszpecone czerwonymi plamami tam, gdzie ją uderzył. Patrzył na twarz wyrzeźbioną z kamienia, na maskę obramowaną ciemnorudymi włosami opadającymi na ramiona – wieczorny wiatr odwiewał je lekko do tyłu, jedynie one więc nie były nieruchome, cała twarz bowiem pozostawała maską.
Z gardła kobiety wydobył się stłumiony śmiech, żyły na jej długiej szyi nabrzmiały. Mogła w każdej chwili stracić przytomność, ale starał się o tym nie myśleć. Musiał się skoncentrować na otaczającej ich przestrzeni, żeby na wielkim, spowitym mrokiem parkingu nie przeoczyć najdrobniejszego poruszenia. Bez wątpienia, z najdalszych, nie oświetlonych miejsc na parkingu korzystali pracownicy hotelu. Zrobiło się prawie wpół do siódmej, a więc nocna zmiana na pewno była już pochłonięta obowiązkami. Wszędzie panował bezruch. Gładką czarną nawierzchnię przecinały rzędy cichych pojazdów – szeregi olbrzymich owadów – wpatrzonych w nicość setką szklistych reflektorów, oczami pozbawionymi wyrazu.
Zgrzyt. Metal zazgrzytał o metal. Odgłos ten doszedł Bourne’a z prawej strony, doleciał z samochodu w pobliskim rzędzie. Ale w którym? I z którego samochodu? Bourne odrzucił głowę do tyłu, niby w odpowiedzi na żart swojej towarzyszki, jednocześnie wędrując wzrokiem po szybach najbliższych samochodów. Nic… A może jednak coś? Tak, dostrzegł to, choć było takie małe, niemal niewidoczne… zdumiewające. Malutkie zielone kółeczko, ledwie rozmarzone zielone światełko. Przesuwało się… kiedy oni się przesuwali.
Zielone. Małe… światło? Nagle, gdzieś z zakamarków pamięci wypłynął i stanął Bourne’owi przed oczami obraz krzyża nitek. Jego oczy patrzyły na dwie cienkie przecinające się linie! Krzyknął! To noktowizor… reagująca na podczerwień luneta karabinu.