– Wyrazy uznania – powiedział Bourne.
– Nie ma o czym mówić – odparł morderca. – Po prostu były odpowiednie warunki. Sam je zresztą stworzyłeś.
– Co dalej? Tamten facet powiedział, że mają mnie nie zabijać, tylko wziąć.
– Zapomniałeś o jednym: że on miał powiedziane, co ma mówić. – Szwajcar przerwał. – A więc to tak wyglądasz. W ciągu ostatnich dwóch czy trzech lat wielu z nas się nad tym zastanawiało. Aleśmy sobie łamali głowę! A ile było na ten temat sprzeczek… Jest wysoki, nie, średniego wzrostu. Blondyn, nie, ma czarne włosy. Naturalnie oczy niebieskie, ależ skąd, to jasne, że ma piwne oczy. Ostre rysy – nic podobnego, zupełnie pospolita twarz, nie do odróżnienia w tłumie. Ale nie przypisywali Ci nic zwykłego. Wszystko w tobie było niezwykłe.
Twoje rysy zostały złagodzone, wszystkie ostrości rozmyte. Zmień kolor włosów, to zmienisz twarz… Niektóre rodzaje szkieł kontaktowych mają za zadanie zmienić kolor oczu… Zacznij nosić okulary, to staniesz się innym człowiekiem. Wizy, paszporty… możesz je zmieniać do woli.
A więc to o to chodziło. Teraz wszystko pasowało. Może nie na wszystkie pytania uzyskał odpowiedzi, ale w każdym razie dowiedział się więcej, niż chciał usłyszeć.
– Skończmy już z tym – powiedziała Marie St. Jacques robiąc krok do przodu. – Podpiszę, co mam podpisać – w pańskim biurze, jak się spodziewam, i zaraz wracam do hotelu. Chyba nie muszę mówić, co przeszłam tej nocy.
Szwajcar spojrzał na nią przez swoje okulary w złotej oprawce. Krępy mężczyzna, który wyprowadził Marie z cienia, wziął ją pod rękę. Popatrzyła najpierw na obu mężczyzn, a następnie na trzymającą ją rękę.
I dopiero potem na Bourne’a. Zaparło jej dech – poraziło ją straszliwe skojarzenie. Oczy mało nie wyszły jej z orbit.
– Puśćcie ja – odezwał się Jason. – Ona jest w drodze do Kanady: Nigdy jej więcej nie zobaczycie.
– Bądź rozsądny, Bourne. Przecież ona nas widziała. Obaj jesteśmy profesjonalistami, ostatecznie obowiązują chyba jakieś reguły. – Mężczyzna błyskawicznie podbił Bourne’owi brodę lufą, a następnie Jason poczuł jej ucisk na gardle. Facet obmacał go, znalazł broń w kieszeni, wyjął. – Tak przypuszczałem – powiedział i zwrócił się do krępego mężczyzny. – Weź ją do tego drugiego wozu. Limmat.
Bourne zamarł. Zamierzają zabić Marie St. Jacques i wrzucić jej ciało do rzeki Limmat.
– Chwileczkę. – Jason zrobił krok do przodu, ale nadział się szyją na lufę, która rzuciła go na maskę samochodu. – Jesteś głupi! Ona pracuje dla rządu kanadyjskiego. Za chwilę będzie ich tu w Zurychu pełno.
– Ciebie chyba głowa o to nie boli. Ciebie tu nie będzie.
– Bo to niepotrzebna strata! – wykrzyknął Bourne. – Jesteśmy zawodowcami, już zapomniałeś?
– Nudzisz mnie. – Morderca zwrócił się do krępego mężczyzny: – Machen Się mal los! Der Guisan Quai.
– Drzyj się wniebogłosy! – krzyknął Jason. – Wrzeszcz! Nie przestawaj ani na chwilę.
Spróbowała krzyknąć, ale paraliżujący cios w gardło położył kres jej wysiłkom. Upadła na chodnik, a jej przyszły kat powlókł ją w stronę niewielkiego czarnego samochodu nieokreślonej marki.
– To dopiero było głupie – rzekł morderca wpatrując się w twarz Bourne’a przez swoje złote okulary. – W ten sposób po prostu przyspieszasz to, co i tak nieuchronne. Z drugiej strony tylko nam ułatwiłeś sytuację. Mogę zluzować jednego człowieka, który zajmie się naszymi rannymi. Strasznie to wszystko brzmi po wojskowemu, co? Prawdziwe pole bitwy. – Zwrócił się do mężczyzny z latarką: – Daj sygnał Johannowi, żeby szedł tam do budynku. Wrócimy po nich później.
Facet dwukrotnie zapalił i zgasił latarkę. Czwarty mężczyzna, który otworzył skazanej drzwi samochodu, skinął głową. Marie St. Jacques została wrzucona na tylne siedzenie, a drzwi samochodu dokładnie zamknięte. Mężczyzna imieniem Johann ruszył ku betonowym stopniom, kiwając teraz głową w stronę tego, który miał wykonać wyrok.
Jasonowi zrobiło się niedobrze, kiedy widział, jak mały samochód na pełnym gazie oddala się od krawężnika, a jego pogięty, błyszczący zderzak znika w mrocznej perspektywie Steppdeckstrasse. A w tym samochodzie kobieta, którą po raz pierwszy w życiu zobaczył dopiero trzy godziny temu. Zabił ją.
– Widzę, że nie cierpisz na brak żołnierzy – powiedział.
– Gdyby się znalazło i stu ludzi, którym mógłbym zaufać, zapłaciłbym im z ochotą. Jak to się mówi, jak cię widzą, tak cię piszą.
– A gdybym tak ja zapłacił tobie; byłeś w banku, wiesz, że mam forsę.
– Prawdopodobnie miliony, ale ja bym nie tknął banknotu frankowego.
– Dlaczego? Boisz się?
– Jasne. Bogactwo jest proporcjonalne do czasu, w jakim możesz z niego korzystać. Ja bym nie miał nawet pięciu minut. – Morderca zwrócił się do swego podwładnego: – Weź go do samochodu, i rozbierz. Chcę mieć jego zdjęcie nago – zanim nas opuści i potem. Znajdziesz przy nim kupę forsy; niech przy nim zostanie. Ja poprowadzę. – Spojrzał na Bourne’a. – Carlos weźmie pierwszą odbitkę. A ja nie mam wątpliwości, że resztę dobrze sprzedam na wolnym rynku. Pisma ilustrowane płacą bajońskie sumy.
– A dlaczego niby Carlos miałby ci wierzyć? Dlaczego ktokolwiek miałby ci wierzyć? Przecież nikt nie wie, jak ja naprawdę wyglądam.
– Zabezpieczyłem się – odparł Szwajcar – wystarczająco. Dwóch bankierów z Zurychu zidentyfikuje cię jako Jasona Bourne’a. Tego samego Jasona Bourne’a, który spełnił najsurowsze warunki, jakimi prawo szwajcarskie obwarowało dostęp do konta specjalnego. To wystarczy. – Tym razem zwrócił się do bandziora: – Pospiesz no się, prędzej! Mam jeszcze nadać depesze, i odebrać od wierzycieli pieniądze.
Potężne ramię ujęło szyję Bourne’a w żelazne imadło, a pchnięcie lufą w plecy zalało jego klatkę piersiową falą bólu, kiedy wciągano go do samochodu. Mężczyzna, który się nim zajmował, był zawodowcem; nawet gdyby Jason nie był ranny, nie mógłby marzyć o wyrwaniu mu się. Sprawność fachowca nie zadowoliła jednak szefa tej akcji. Usiadł za kierownicą i wydał następne polecenie:
– Połam mu palce.
Na chwilę ucisk potężnego ramienia pozbawił Jasona tchu, podczas gdy lufa pistoletu raz po raz spadała na jego dłoń – dłonie. Bourne instynktownie lewą ręką osłonił prawą. Kiedy trysnęła krew, splótł palce tak, żeby przeciekła i na prawą rękę. Zdławił krzyk – uchwyt zelżał i wtedy Bourne wrzasnął:
– Moje ręce! Połamaliście mi ręce!
– Gut.
Ale dłonie Jasona nie były połamane. Lewa wprawdzie została zmasakrowana w stopniu praktycznie uniemożliwiającym posługiwanie się nią, ale nie prawa. Poruszył palcami w mroku; prawa ręka była w porządku.
Samochód mknął jakiś czas Steppdeckstrasse, a następnie skręcił w boczną ulicę kierując się na południe. Jason jęcząc opadł na oparcie siedzenia. Bandzior zaczął go szarpać za ubranie, rozdarł mu koszulę, zerwał pasek. Jeszcze kilka sekund i będzie do pasa nagi, a paszport, papiery, karty kredytowe i pieniądze, jednym słowem wszystko, co niezbędne do tego, żeby mógł się wydostać z Zurychu, zostanie mu zabrane. Teraz albo nigdy. Wrzasnął.
– Moja noga! Moja cholerna noga! – I rzucił się do przodu, jednocześnie prawą ręką rozpaczliwie manipulując w ciemności i macając wewnątrz nogawki spodni. Jest. Kolba automatu.
– Nein! - ryknął facet za kierownicą. – Uważaj na niego! – Wiedział; wiedział instynktownie.
Ale było już za późno. Bourne trzymał broń w ciemności przy podłodze, gdy potężny żołnierz go pchnął. Jason poleciał do tyłu trzymając automat na poziomie pasa, wycelowany prosto w pierś napastnika.
Strzelił dwa razy; mężczyzna wygiął się do tyłu. Jason poprawił – tym razem cel miał pewny. Mężczyzna, z kulą w sercu, zwalił się na składane siedzenie.
– Rzuć to! – wrzasnął Bourne, przekładając automat przez oparcie fotela kierowcy i wciskając mu wylot lufy w nasadę czaszki. – Rzuć to!
Kierowca rzucił broń, oddychając nierówno.
– Pogadamy – powiedział ujmując kierownicę. – Obaj jesteśmy zawodowcami. Pogadamy. – Wielka limuzyna wyrwała do przodu nabierając szybkości, w miarę jak kierowca cisnął gaz.
– Wolniej!
– Co ty na to? – Samochód przyspieszył. Widzieli przed sobą światła pojazdów; opuszczali rejon Steppdeckstrasse i wjeżdżali w bardziej ruchliwą dzielnicę miasta. – Chcesz się wydostać z Zurychu i ja cię mogę z Zurychu wywieźć. Beze mnie ci się nie uda.
Wystarczy, że skręcę kierownicę i walnę w krawężnik. Nie mam nic do stracenia, Herr Bourne. Wszędzie tu dokoła jest pełno policji. Nie sądzę, żebyś miał ochotę na spotkanie z policją.
– Pogadamy – skłamał Jason. Wszystko zależało od synchronizacji, precyzyjnej, co do ułamka sekundy. Dwóch zabójców w pędzącej pułapce. Żaden z nich nie zasługiwał na zaufanie, i obaj o tym wiedzieli. Jeden wykorzysta te pół sekundy, które drugi straci. Zawodowcy. – Noga na hamulec!
– Rzuć broń na siedzenie koło mnie.
Jason wypuścił automat z ręki. Upadł na broń mordercy wydając brzęk, kiedy ciężki metal zetknął się z metalem.
– Załatwione.
Kierowca zdjął nogę z pedału gazu i przeniósł ją na pedał hamulca. Najpierw powoli zwiększał nacisk, a potem zaczął pompować, tak że wielka limuzyna kilka razy zakołysała się w tył i w przód. Naciski na hamulec stały się coraz wyraźniejsze; Bourne zrozumiał – była to strategia kierowcy – wyważanie szans życia i śmierci.
Strzałka szybkościomierza przesunęła się w lewo: trzydzieści kilometrów, osiemnaście, dziewięć kilometrów. Już się prawie zatrzymali, był to właśnie ten moment, owe ekstra pół sekundy na dodatkowy ruch – na ocenę szans, szansy na życie.
Jason złapał mężczyznę za szyję, ścisnął go za gardło i podniósł z siedzenia, a następnie lewą zakrwawioną dłonią przejechał mu po oczach. Potem poluzował ucisk na gardle mężczyzny i prawą ręką sięgnął po broń. Złapał za kolbę odpychając jednocześnie rękę mężczyzny; morderca wrzasnął, niemal oślepiony, nie mogąc dosięgnąć broni. Jason rzucił się na piersi przeciwnika, przyparł go do drzwi, lewym łokciem przygniatając mu gardło i krwawiącą lewą dłonią łapiąc za kierownicę. Spojrzał przez szybę i skręcił w prawo kierując samochód w stertę śmieci na chodniku.