– No właśnie, po co.
– „Dla pani własnego dobra”. Morderca psychopata nie myśli tymi kategoriami. Przypominałam sobie te słowa i to dziwne spojrzenie w pańskich oczach… żeby nie zwariować.
– Wciąż nie rozumiem, do czego pani zmierza.
– Ten człowiek w okularach w złotej oprawie, który udawał policjanta, powiedział, że jest pan okrutnym mordercą i że trzeba pana powstrzymać, zanim pan znów kogoś zabije. Gdyby nie ta historia z Chernakiem, nie uwierzyłabym mu. Ani w to, że jest policjantem, ani w to, że pan jest mordercą. Policjanci inaczej się zachowują, nie strzelają w ciemnych uliczkach pełnych ludzi. Pan po prostu starał się… i nadal stara… ocalić własną skórę, ale na pewno nie jest pan mordercą.
Bourne podniósł rękę.
– Pani wybaczy, ale mam wrażenie, że pani ocena sytuacji wynika z nieuzasadnionego poczucia wdzięczności. Twierdzi pani, że szanuje fakty. W porządku, spójrzmy na fakty. Słyszała pani, co o mnie mówili; bez względu na to, co pani sądzi i czuje, liczą się tamte słowa. Jedno jest pewne: otrzymywałem wypchane pieniędzmi koperty, żeby wykonać konkretne zlecenia, i chyba jest to dość oczywiste, o jakiego typu zlecenia mogło chodzić. Mam konto z szyfrem numerycznym w Gemeinschaft Bank, a na nim ponad cztery miliony dolarów. Skąd się wzięło tyle forsy? W jaki sposób taki człowiek jak ja, umiejący posługiwać się bronią, dochodzi do tak wielkiej fortuny? – Wpatrywał się w sufit; ból powracał, a wraz z nim uczucie beznadziejności. – To są fakty, droga pani. Pora się pożegnać.
Marie wstała z fotela i zgasiła papierosa, następnie podniosła ze stolika pistolet i podeszła do łóżka.
– Czy nie sądzi pan, że zbyt pochopnie pan się potępia?
– Szanuję fakty.
– A zatem jeśli to, co pan mówi, jest prawdą, również i mnie czeka pewne konkretne zadanie do spełnienia… jako praworządny i prawomyślny obywatel powinnam zadzwonić na policję i donieść, gdzie się pan ukrywa.
Uniosła wyżej pistolet. Bourne odwrócił głowę.
– Myślałem, że…
– Że co? – przerwała mu. – Przecież uważa się pan za zbira, z którym jak najszybciej należałoby skończyć, nieprawdaż? Leży pan tu, mówiąc o sobie z taką ostatecznością, a jednocześnie chyba rozczulając się nad sobą i licząc na moje… – jak to pan określił? – nieuzasadnione poczucie wdzięczności, tak? Powiem panu coś. Nie jestem idiotką. Gdybym choć przez chwilę wierzyła w to, co o panu mówią inni, nie byłoby mnie tu; pana też nie. Fakty nie poparte dowodami nie są faktami. Pan nie przedstawił mi żadnych faktów, tylko konkluzje, wnioski, jakie pan wyciągnął na podstawie słów ludzi, których sam pan uważa za śmieci.
– I na podstawie tajemniczego konta z czterema milionami dolarów. Proszę o nim nie zapominać.
– Jakżebym mogła? Uchodzę za geniusza od spraw finansowych. Nie wiem, czy ucieszy się pan, kiedy pozna rzeczywisty powód, dla którego założono panu to konto, ale przynajmniej jest ono zaopatrzone w klauzulę nadającą wszystkiemu w miarę normalny charakter. Zgodnie z nią każdy upoważniony dyrektor korporacji Tread coś tam może mieć w nie wgląd, a przypuszczalnie nawet naruszyć jego zawartość. Płatni mordercy nie miewają takich kont.
– Co z tego, że nazwa korporacji figuruje w klauzuli, skoro nie znalazłem jej w żadnej książce telefonicznej?
– W książce telefonicznej? Ależ pan naiwny… Wracajmy jednak do przerwanego wątku. To jak, mam dzwonić na policję czy nie?
– Zna pani moją odpowiedź. Wolałbym nie, ale nie mogę pani powstrzymać.
Opuściła pistolet.
– W porządku, nie zadzwonię. Z tego samego powodu, dla którego pan wolałby, żebym nie dzwoniła. Oboje nie wierzymy, że jest pan tym, za kogo tamci pana uważają.
– Więc w co pani wierzy?
– Nie wiem, nie jestem pewna. Wiem tylko to, że siedem godzin temu leżało na mnie wstrętne bydlę; czułam na sobie jego usta, ręce, i byłam przekonana, że za chwilę zginę, i że przyszedł mi na ratunek człowiek, który zamiast uciekać, wrócił po mnie, narażając własne życie. Chyba po prostu wierzę w tego człowieka.
– A jeśli się pani myli?
– Jeśli się mylę, to znaczy, że popełniam wielki błąd.
– Dziękuję. Gdzie są moje pieniądze?
– Na biurku. W portfelu, obok paszportu. Wsunęłam tam również kartkę z nazwiskiem lekarza i opłacony rachunek za pokój.
– Mogłaby mi je pani podać? To są franki szwajcarskie.
– Wiem. – Wręczyła mu portfel. – Konsjerż dostał trzysta za pokój i dwieście za nazwisko lekarza. Honorarium lekarza wyniosło czterysta pięćdziesiąt, dodałam mu sto pięćdziesiąt za zachowanie dyskrecji. W sumie wydałam tysiąc sto franków.
– Nie musi się pani wyliczać.
– Ale chcę. Co pan zamierza?
– Dać pani pieniądze na powrót do Kanady.
– Chodziło mi o to, co pan później zamierza.
– Zobaczę, jak się będę czuł. Myślę, że za odpowiednią zapłatą konsjerż kupi mi jakieś ubranie. Dam sobie radę.
Wyjął z portfela plik banknotów o wysokich nominałach i wręczył je kobiecie.
– Ależ to ponad pięćdziesiąt tysięcy franków.
– Wiele pani wycierpiała.
Spojrzała na pieniądze, a potem na pistolet, który wciąż trzymała w lewej ręce.
– Nie wezmę ich – oświadczyła, kładąc broń na stoliku nocnym.
– Jak to?
Odwróciła się w stronę fotela; siadając popatrzyła na mężczyznę.
– Chcę panu pomóc.
– Ale pani nie…
– Proszę – przerwała mu -…proszę mnie o nic teraz nie pytać, i przez chwilę nic do mnie nie mówić.