Wszystkie domy miały ścieżki wiodące ku ulicy, lecz ścieżka domku zamykającego cały rząd była wyraźnie mocniej wydeptana od pozostałych. Dom należał do Anglika, który przybył do Port Noir osiem lat temu. Dlaczego tu przybył? Nikt tego nie rozumiał i nikogo to nie obchodziło. Był lekarzem, a wioska potrzebowała lekarza i tyle. W jego rękach haki, igły i noże okazały się narzędziami zarówno umożliwiającymi rybakom dalszą egzystencję, jak i środkiem iście zabójczym. Jeśli ktoś wybrał się do le médecin w dobrym dniu, szwy wyglądały nieźle. Ale gdy z domu bił wyraźny fetor taniego wina i whisky, do lekarza szło się na własne ryzyko.
Ainsi soit-il! Na bezrybiu i rak ryba.
Lecz nie dzisiaj. Dzisiaj nikt nie kroczył wydeptaną ścieżką. Była niedziela, a wszyscy wiedzieli, że w każdą sobotę doktor urzyna się w pień we wsi, by zakończyć wieczór z pierwszą lepszą dziwką. Rzecz jasna, uwagi miejscowych nie uszło też i to, że rutyna kilku ostatnich sobót uległa zmianie i nikt jakoś doktora we wsi nie widział. Poza tym nie zmieniło się nic – butelki szkockiej wysyłano Anglikowi tak jak zawsze. Doktor po prostu nie wychodził z domu. Nie wychodził od czasu, gdy kuter rybacki z La Ciotat przywiózł tego obcego, tego trupa na przepustce.
Doktor Geoffrey Washburn obudził się nagle z podbródkiem wciśniętym w obojczyk. Odór własnego oddechu podrażnił mu nozdrza; nie było to przyjemne. Zamrugał oczami dochodząc do siebie, potem zerknął w stronę otwartych drzwi do sypialni. Czyżby znów wyrwał go z drzemki kolejny, niezrozumiały monolog pacjenta? Nie, wokół panowała cisza. Nawet mewy milczały litościwie, bo święty nastał dzień dla Île de Port Noir – żadne łodzie nie wchodziły do portu i ptaki nie narzekały na marne połowy.
Washburn spojrzał na pustą szklankę i na w połowie pustą butelkę whisky na stoliku obok fotela. Widoczny postęp. Każdej innej niedzieli uśmierzałby jak zwykle kaca, więc o tej porze i butelka, i szklanka byłyby już osuszone do dna. Uśmiechnął się do siebie i raz jeszcze pobłogosławił siostrzyczkę z Coventry, która co miesiąc słała mu pieniądze i umożliwiała tym samym zakup trunków. Dobra dziewczyna z tej Bess, dobra, chociaż Bogiem a prawdą mogła mu wysyłać znacznie więcej, niż wysyłała. Ale Washburn okazywał jej wdzięczność i za to, co dostawał. Kiedyś nadejdzie jednak dzień, kiedy skończy się i Bess, i pieniądze. Wtedy stan upojnego zapomnienia będzie musiał osiągać chlejąc najtańsze wińsko. Aż zatrze się wszelki ból. Na wieki.
Zaakceptował już taką ewentualność. Akceptował ją jeszcze trzy tygodnie i pięć dni temu, gdy jacyś obcy rybacy przywlekli pod jego drzwi na wpół martwego mężczyznę wyłowionego z morza. Rybacy kierowali się tylko litością; sam topielec mało ich obchodził. Bóg zrozumie i odpuści – rozbitek podziurawiony był kulami.
Rybacy nie wiedzieli jednak, że w ciało mężczyzny wtargnęło coś znacznie gorszego niż kule. W ciało i w umysł.
Zmęczony i wymizerowany doktor dźwignął się z fotela i podszedł chwiejnie do okna z widokiem na port. Podciągnął żaluzje, mrużąc przed słońcem oczy, a później zerknął w szczelinę i obserwował chwilę ruch na ulicy. Szukał źródła klekoczącego hałasu. To konny wóz, w nim rybacka rodzina na niedzielnej przejażdżce. Gdzież, u diabła, można jeszcze zobaczyć taki widok? Wówczas przypomniały mu się powozy i wspaniale obrządzone wałachy, które sunęły przez londyński Regent Park, ciesząc latem turystów. Roześmiał się głośno – co za porównanie! Śmiech trwał krótko i miejsce wesołości zajęło coś, co trzy tygodnie temu zdawało się nie do pomyślenia. Dawno już stracił nadzieję, że jeszcze ujrzy Anglię. Możliwe, że uda mu się straconą nadzieję odzyskać. Dzięki niedoszłemu topielcowi.
Jeżeli nie popełnił omyłki w diagnozie, sprawa rozstrzygnie się lada dzień, lada godzina, lada minuta. Rany na nogach, brzuchu i piersi były głębokie i groźne. Spowodowałyby śmierć, gdyby nie fakt, że pociski nadal tkwiły w ciele, wyjałowione, oczyszczone morską wodą. Ich wydobycie okazało się zadaniem względnie łatwym, bo wysterylizowana tkanka była rozmiękczona i w znakomitym stanie – nic tylko kroić. Za to rana czaszki stanowiła poważny problem. Nie dosyć, że została naruszona kość, to jeszcze lekkiemu wgnieceniu zdawały się ulec włókniste rejony wzgórza i hipokampa. Gdyby kula trafiła o milimetry w lewo lub prawo, położyłaby kres ich żywotnym funkcjom na zawsze. Ale nie trafiła i Washburn podjął decyzję. Rzucił wódkę na trzydzieści sześć godzin. Pił tyle wody i jadł tyle pokarmów bogatych w skrobię, ile tylko człowiek zdoła zjeść i wypić. Potem przeprowadził operację – najdelikatniejszą od czasu, kiedy wyrzucono go ze szpitala Macleans w Londynie. Milimetr po wleczącym się w nieskończoność milimetrze obmywał newralgiczny rejon włókien, później naciągnął i zaszył skórę wiedząc, że jeden błędny ruch pędzelka, igły czy kleszczy i pacjent umrze.
Washburn nie chciał, żeby pacjent umarł. Z wielu powodów. Z jednego w szczególności.
Kiedy skończył operację i stwierdził, że topielec wciąż daje oznaki życia, zajął się na powrót własnymi środkami oddziaływania chemicznego i psychicznego – butelką. Spił się i utrzymywał ten stan, lecz nie pozwolił, by urwał mu się film. Dokładnie wiedział, gdzie jest i co robi. Postęp, wyraźny postęp.
Lada dzień, lada godzina nieznajomy skupi na nim wzrok, lada dzień z jego ust popłyną zrozumiałe słowa. Lada chwila.
Najpierw padły słowa. Zabrzmiały w sypialni o brzasku, gdy od morza nadciągnęła chłodna bryza.
– Kto tu jest? Kto jest w tym pokoju?
Washburn wyprostował się, zsunął cicho nogi z łóżka i wolno wstał. Ważne, żeby nie uderzyć teraz w fałszywa nutę, nie hałasować, nie ruszyć się zbyt gwałtownie, bo pacjent mógł ulec psychicznej regresji. Przez kilka pierwszych minut należało zachowywać się ostrożnie i tak delikatnie, jak delikatna była operacja, która przeprowadził; tkwiący w nim mimo wszystko lekarz oczekiwał tego momentu.
– Przyjaciel – odrzekł cicho.
– Przyjaciel?
– Mówi pan po angielsku. Tak sądziłem. Zakładałem, że jest pan Amerykaninem albo Kanadyjczykiem. Pana stomatolog w każdym razie nie może być Anglikiem. Ani Francuzem. Jak pan się czuje?
– Nie wiem…
– Taki stan utrzyma się jeszcze trochę. Czy chce pan oddać stolec?
– Czy… co?
– Kupę, stary, czy chcesz zrobić kupę? Po to jest ten basen obok łóżka. Biały, na lewo. Oczywiście, jeśli człowiek zdąży załatwić się na czas.
– Przepraszam.
– Nie ma za co. To najzupełniej prawidłowa reakcja organizmu. Jestem lekarzem, twoim lekarzem. Nazywam się Geoffrey Washburn. A ty?
– Ja?
– Pytałem, jak ci na imię.
Nieznajomy poruszył głowa i zapatrzył się w białą ścianę, gdzie rysowały się ostre cienie wczesnego poranka. Później zwrócił niebieskie oczy na Washburna i powiedział:
– Nie wiem.
– O mój Boże…
– Mówiłem ci tyle razy: czas, potrzeba czasu. Jeśli będziesz z sobą walczył, jeśli będziesz się zamęczał, twój stan się pogorszy.
– Upiłeś się.
– Lekko. Ale to nie ma związku ze sprawą. Chcesz, spróbuję naprowadzić cię na właściwy trop. Tylko mnie dobrze słuchaj.
– Słuchałem już wiele razy.
– Nie, nie słuchałeś. Zamykasz się przede mną, tkwisz w jakimś szczelnym kokonie i osłaniasz nim swój umysł. Posłuchaj mnie jeszcze raz.
– Słucham.
– Kiedy byłeś w stanie śpiączki, długiej śpiączki, mówiłeś w trzech różnych językach: po angielsku, po francusku i w jakimś nosowym dialekcie, chyba orientalnym. Znaczy, że jesteś poliglotą i czujesz się znakomicie we wszystkich częściach świata. Myśl, pomyśl pod kątem geografii. W którym z tych języków czujesz się najlepiej?
– W angielskim, na pewno.
– Zgoda. W takim razie, który z nich wybitnie ci nie leży?
– Nie wiem.
– Twoje oczy są okrągłe, nie skośne. Powiedziałbym, że ten orientalny.
– Jasne.
– To dlaczego się nim posługujesz? Dobrze. Teraz myśl nad skojarzeniami. Spisałem sobie kilka słów. Słuchaj. Zanotowałem je fonetycznie: ma-kwa , tam-kwam , kii-sah . Jakie skojarzenia przychodzą ci do głowy?
– Żadne.
– Świetnie.
– Czego, do diabła, chcesz?
– Czegoś. Czegokolwiek.
– Spiłeś się.
– To już uzgodniliśmy. Tak, spiłem się. Spiłem się, ale też uratowałem twoje pieprzone życie. Pijany, nie pijany, jestem lekarzem. Kiedyś byłem nawet niezłym lekarzem.
– No i co się stało?
– A to co? Pacjent bada lekarza?
– Dlaczego nie?
Washburn umilkł na chwilę, patrząc w okno wychodzące na port.
– Upiłem się – odparł. – Powiedzieli, że zabiłem dwóch pacjentów na stole operacyjnym, bo byłem zalany. Z jednego trupa bym się może wywinął, z dwóch nie. Szybko dostrzegli związek, niech ich Bóg błogosławi. „Facetowi takiemu jak on nigdy nie dawajcie skalpela do łapy” – tak powiedzieli, tyle że ubrali to w ładne słówka.
– To było konieczne?
– Co było konieczne?
– Wódka.
– Tak, do cholery, tak – powiedział cicho Washburn, odwracając wzrok od okna. – Było i jest. A pacjentowi nie wolno oceniać postępowania lekarza.
– Przepraszam.
– Masz denerwujący nawyk przepraszania, takiego uroczystego przepraszania. Naturalnie to nie brzmi. Ani trochę nie wierzę, że jesteś typem faceta, który przeprasza.
– Więc wiesz o mnie coś, czego ja nie wiem.
– Tak. Dużo. I prawie nic z tego nie trzyma się kupy.
Mężczyzna pochylił się na krześle. Pod rozpiętą koszulą rysowało się prężne ciało i bandaże na piersi i brzuchu. Splótł ręce; miał silnie umięśnione, smukłe ramiona żłobione grubymi pręgami żył.
– Masz na myśli coś, o czym jeszcze nie rozmawialiśmy? – spytał.
– Tak.
– Chodzi o to, co mówiłem, kiedy byłem nieprzytomny?
– Nie, nie, cały ten bełkot już omawialiśmy. Języki, twoja znajomość geografii – wspominałeś miasta, o których nigdy albo prawie nigdy nie słyszałem – twoja obsesja na punkcie unikania nazw, nazw, które chcesz wypowiedzieć, lecz ich nie wypowiadasz, skłonność do konfrontacji – atak, odwrót, ukrycie się, ucieczka – wszystko cholernie gwałtowne, wściekłe, powiedziałbym niepowstrzymane. Często musiałem cię wiązać, żeby chronić rany. Ale o tym mówiliśmy. Jest jeszcze coś.