– Najpierw pani płaci, a potem się dowie.
– Ile?
– Pięć tysięcy dolarów.
– Nie mam aż tyle pieniędzy.
– Więc proszę o tym zapomnieć. Ale to, co mogę powiedzieć, wystarczy, by postać Westerfielda do Sing Sing na resztę życia.
Bluffował? Nie byłam tego pewna, nie chciałam jednak ryzykować, że stracę okazję. Pomyślałam o zaliczce.
– Spodziewam się jakichś pieniędzy za tydzień lub dwa. Tylko proszę mi chociaż powiedzieć, za co mam płacić.
– Kiedy Westerfield odpłynął po kokainie w zeszłym roku, powiedział mi, że zabił jakiegoś faceta, mając osiemnaście lat. Co pani na to? Czy nazwisko tego faceta jest warte pięć tysięcy dolarów? Niech się pani zastanowi. Zadzwonię w przyszłym tygodniu.
Połączenie zostało przerwane.
Margaret Fisher powiedziała mi dziś po południu, że według niej jako psychologa Rob Westerfield popełnił inne przestępstwa, zanim zamordował Andreę. Pomyślałam o incydentach, o których słyszałam wcześniej, jak ten w szkole i w restauracji. Lecz jeśli naprawdę kogoś zabił…
Nagle wszystko nabrało nowego wymiaru. Jeżeli facet, który właśnie do mnie zadzwonił, mówił prawdę i mógł podać nazwisko ofiary morderstwa, które zdołam zweryfikować, to wystarczy, by ustalić okoliczności sprawy. Oczywiście mogło być też tak, że jakiś cwaniak próbował zarobić w łatwy sposób pięć tysięcy dolarów. Uznałam jednak, iż warto podjąć to ryzyko.
Stałam przy komputerze, patrząc na otwarty plik. Gdy czytałam opis Andrei w tych ostatnich chwilach, które z nią spędziłam, wiedziałam, że posłanie Roba Westerfielda z powrotem do więzienia jest warte wszystkich pieniędzy, jakie w życiu zarobię.
Obok komputera stała szklanka wody. Podniosłam ją, jakbym wznosiła toast za moją siostrę i za perspektywę posłania Westerfielda z powrotem za kratki.
Posprzątałam w kuchni i włączyłam telewizor, by obejrzeć lokalne wiadomości. Komentator sportowy pokazywał urywki meczu koszykówki. Decydującego kosza zdobył Teddy Cavanaugh i kiedy spojrzałam w ekran, zobaczyłam twarz przyrodniego brata, którego nigdy nie poznałam.
Wyglądał prawie jak moje lustrzane odbicie. Był oczywiście młodszy, miał chłopięce rysy, ale nasze oczy, nosy i usta wydawały się takie same. Patrzył prosto w kamerę i czułam się tak, jakbyśmy się sobie przyglądali.
Potem, zanim zdążyłam zmienić kanał, jakby na ironię, kibice zaczęli skandować jego nazwisko.
22
Pani Hilmer powiedziała mi, że Joan Lashiey St. Martin mieszka kawałek drogi za Graymoor, klasztorem i szpitalem franciszkanów. Kiedy mijałam przepiękną posiadłość, przypomniałam sobie mgliście, jak przyjeżdżałam tu wraz z rodzicami i Andreą, by uczestniczyć w mszy w głównej kaplicy, do której prowadził kręty podjazd.
Matka wspominała czasami, jak przyjechaliśmy tam ostatni raz, na krótko przed śmiercią Andrei. Moja siostra była tego dnia w niesfornym nastroju i szeptała mi dowcipy do ucha; podczas kazania roześmiałam się nawet głośno. Matka natychmiast nas rozsadziła, a po mszy powiedziała ojcu, że powinniśmy jechać prosto do domu i zapomnieć o lunchu w gospodzie Górski Niedźwiedź, na który wszyscy czekaliśmy.
– Nawet Andrea nie była w stanie przekonać ojca tego dnia – wspominała matka. – Po tym wszystkim, co stało się kilka tygodni później, żałowałam, że nie spędziliśmy razem ostatnich miłych chwil, jedząc lunch.
Tego dnia… ostatnie miłe chwile… Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek uwolnię się od takich wspomnień. Z pewnością nie dzisiaj, pomyślałam i zwolniłam, by jeszcze raz sprawdzić adres Joan.
Mieszkała w drewnianym dwupiętrowym domu w pięknej, zalesionej okolicy. Białe deski oszalowania lśniły w słońcu, a całości dopełniały zielone okiennice. Zaparkowałam na półkolistym podjeździe, weszłam po stopniach ganku i zadzwoniłam.
Drzwi otworzyła Joan. Zawsze wydawała mi się wysoka, lecz natychmiast zdałam sobie sprawę, że nie urosła nawet o centymetr w ciągu tych dwudziestu dwóch lat. Długie brązowe włosy sięgały jej teraz do ramion, a szczupła sylwetka się zaokrągliła. Zapamiętałam Joan jako bardzo atrakcyjną dziewczynę. To określenie nadal do niej pasowało – należy do tych osób, których uśmiech jest tak żywy i ciepły, iż sprawia, że cała twarz wydaje się piękna. Kiedy przyglądałyśmy się sobie, zielone oczy Joan zwilgotniały na chwilę, a potem chwyciła moje ręce.
– Mała Ellie – powiedziała. – Dobry Boże, myślałam, że będziesz niższa ode mnie. Byłaś takim drobnym dzieckiem.
Roześmiałam się serdecznie.
– Wiem. Słyszę to od wszystkich, którzy mnie kiedyś znali.
Ujęła mnie pod ramię.
– Chodź, zaparzyłam kawę i wstawiłam ciasteczka do piekarnika. Nie obiecuję, że będą dobre. Czasami są świetne, kiedy indziej jednak smakują jak przypalona guma.
Przeszłyśmy przez salon, który prowadził od drzwi frontowych na tył domu. Był to pokój z rodzaju tych, które uwielbiam – głębokie sofy, klubowe fotele, ściana zastawiona książkami, kominek, szerokie okna wychodzące na okoliczne wzgórza.
Mamy podobny gust, pomyślałam. Potem uświadomiłam sobie, że to podobieństwo dotyczyło także stroju. Obie byłyśmy ubrane swobodnie, w swetry i dżinsy. Oczekiwałam, że zobaczę wysoką, szykowną kobietę z długimi włosami. Ona z pewnością oczekiwała, że będę mała, a do tego ubrana w coś plisowanego. Gust matki w dziedzinie ubrań dla mnie i Andrei był bardzo kobiecy.
– Leo jest na boisku z chłopcami – wyjaśniła. – Życie z nimi trzema to jeden długi mecz koszykówki.
Stół w jadalni był nakryty na dwie osoby. Maszynka do kawy stała na kredensie. Wielkie okno zapewniało oszałamiający widok na skały i rzekę Hudson.
– Nigdy nie miałabym dosyć patrzenia przez to okno – powiedziałam, siadając przy stole.
– Ja też nie mam. Tylu starych znajomych przeprowadziło się do miasta, ale wiesz co? Wielu z nich wraca. Obwodnicą na Manhattan jest tylko godzina jazdy, a oni uważają, że warto odbywać tę drogę. – Mówiąc to, Joan nalewała kawę, a potem nagle odstawiła maszynkę z powrotem na kredens. – O mój Boże, czas ratować ciasteczka. – Znikła w kuchni.
Może nie wygląda tak, jak ją sobie wyobrażałam, pomyślałam, ale jedno się nie zmieniło! Z Joan zawsze przyjemnie spędzało się czas. Była najlepszą przyjaciółką Andrei i dlatego bez przerwy przychodziła do nas i wychodziła z naszego domu. Oczywiście miałam własne przyjaciółki, lecz kiedy żadnej z nich nie było pod ręką, Andrea i Joan pozwalały mi posiedzieć ze sobą, często po to, by posłuchać z nimi płyt w pokoju mojej siostry. Czasami, kiedy odrabiały razem lekcje, zgadzały się abym odrabiała z nimi swoje, dopóki nie zaczynałam przeszkadzać.
Joan wróciła triumfalnie, niosąc talerz kukurydzianych ciasteczek.
– Należą mi się gratulacje, Ellie – powiedziała. – Wyjęłam je, zanim zdążyły przypalić się od spodu.
Poczęstowałam się jednym. Joan usiadła, przekroiła swoje, posmarowała je cienko masłem, spróbowała i wykrzyknęła:
– Mój Boże, to jest jadalne!
Roześmiałyśmy się i zaczęłyśmy rozmawiać. Chciała wiedzieć, co się ze mną działo i co robiłam, więc naszkicowałam pokrótce okres między siódmym rokiem życia a chwilą obecną. Słyszała o śmierci mamy.
– Twój ojciec zamieścił nekrolog w miejscowej gazecie – powiedziała. – Bardzo wzruszający. Nie wiedziałaś o tym?
– Nie przysłał mi go.
– Mam go gdzieś. Jeśli chcesz zobaczyć, spróbuję poszukać gazety. Tylko to może chwilę potrwać. Z porządkiem w papierach jest tak jak z moim pieczeniem.
Chciałam powiedzieć: nie, nie kłopocz się tym, lecz byłam ciekawa, co mój ojciec napisał.
– Jeśli na niego trafisz, chętnie bym przeczytała – powiedziałam, starając się, aby to brzmiało nieobowiązująco. – Ale proszę, nie rób sobie kłopotu.
Byłam pewna, że Joan miała ochotę mnie spytać, czy jestem w kontakcie z ojcem, ale musiała jednak wyczuć, że nie chcę o nim rozmawiać.
Zamiast tego powiedziała:
– Twoja matka była taka cudowna, a twój ojciec bardzo przystojny. Pamiętam, że mnie onieśmielał, chociaż myślę, że również się w nim podkochiwałam. Było mi tak przykro, kiedy się dowiedziałam, że rozeszli się po procesie. Wasza czwórka zawsze wydawała się taka szczęśliwa i tyle rzeczy robiliście razem. Zawsze chciałam, żeby moja rodzina jadała niedzielny lunch w gospodzie Górski Niedźwiedź tak jak wy.