– Ellie, Andrea została zamordowana w czwartek wieczorem. Ty znalazłaś jej ciało w piątek rano. Roba Westerfielda przesłuchiwano dopiero w sobotę po południu. Nie ma tego w stenogramach z procesu, ale w piątek Will Nebels przebywał u Westerfieldów, wykonując różne naprawy. Samochód Roba stał na podjeździe. Rob zawsze zostawiał kluczyki w środku. Will mógł z łatwością podrzucić łyżkę do opon tego dnia.
– Skąd to wszystko wiesz, Joan?
– Mój kuzyn, sędzia, bywa w biurze prokuratora okręgowego. Zaglądał tam, kiedy toczył się proces Roba Westerfielda, i doskonale zna całą sprawę. Zawsze uważał, że Rob Westerfield jest wrednym, agresywnym i odstręczającym typem, ale wierzył też, że nie jest winny śmierci Andrei.
Posterunkowy White uważał, że Andreę zamordował Paulie. Pani Hilmer wątpiła w niewinność Pauliego. A teraz Joan była przekonana, że mordercą jest Will Nebels.
Mimo to wiedziałam na pewno, że to Rob Westerfield odebrał życie mojej siostrze.
– Ellie, odrzucasz z góry wszystko, co mówiłam. – Głos Joan był cichy, jej ton pełen wyrzutu.
– Nie, nie odrzucam, zapewniam cię. I to pasuje jako hipotetyczna sytuacja. Ale, Joan, Rob Westerfield był w garażu tego ranka, kiedy klęczałam nad ciałem Andrei. Słyszałam jego oddech i słyszałam… trudno to wyjaśnić. Chichot to najlepsze określenie, jakie przychodzi mi na myśl. Dziwny, dyszący odgłos, który słyszałam już wcześniej, jak Rob go wydawał.
– Często z nim przebywałaś, Ellie?
– Kilka razy, kiedy Andrea i ja spacerowałyśmy po mieście po lekcjach albo w sobotę, a on nagle się pojawiał. Co Andrea ci o nim opowiadała?
– Niewiele. Po raz pierwszy zobaczyłam go podczas jednego ze szkolnych meczów. Andrea oczywiście kibicowała i naprawdę zwracała na siebie uwagę – tak dobrze wyglądała. Pamiętam, że Westerfield podszedł do niej po meczu na początku października. Stałam obok. Odegrał niezłe przedstawienie, mówiąc, jaka jest ładna i jak trudno mu oderwać od niej oczy – i dalej w tym stylu. Był starszy i bardzo przystojny, a jej to pochlebiało, rzecz jasna. Poza tym przypuszczam, że twoja matka często mówiła, jak ważna jest rodzina Westerfieldów.
– Owszem.
– Wiedział, że lubimy zakradać się do garażu jego babki, aby tam palić papierosy. I mam na myśli zwyczajne papierosy, nie żadną trawkę. Sądziłyśmy, że jesteśmy strasznie dorosłe, ale nie robiłyśmy nic nielegalnego. Rob Westerfield powiedział nam, byśmy uważały to miejsce za swój klub, tylko żebyśmy go zawiadomiły, kiedy zamierzamy przyjść. Zrobiłyśmy to, a on poprosił Andreę, aby przyszła wcześniej. Zdajesz sobie sprawę, że przyjaźniła się z nim jeśli można to tak nazwać – zaledwie miesiąc lub coś koło tego, zanim zginęła.
– Czy kiedykolwiek miałaś wrażenie, że ona się go boi?
– Czułam, że dzieje się coś bardzo złego, lecz nie powiedziała mi, o co chodzi. Tego ostatniego wieczoru zadzwoniła i spytała, czy może przyjść, żebyśmy razem odrobiły lekcje. Szczerze mówiąc, moja matka nie była zachwycona. Miałam zaległości z algebry, a ona chciała, żebym się skoncentrowała. Wiedziała, że Andrea i ja tracimy mnóstwo czasu na rozmowy, kiedy w zasadzie powinnyśmy się uczyć. Poza tym mama wybierała się do klubu brydżowego, więc nie mogła dopilnować, czy na pewno zajmujemy się matematyką.
– Skończyłyście odrabiać lekcje wcześniej czy raczej myślisz, że Andrea wykorzystała ten pretekst, aby wyjść z domu i spotkać się z Robem?
– Myślę, że zamierzała wyjść wcześniej przez cały czas, więc moim zdaniem odpowiedź brzmi tak, byłam jej wymówką.
I wtedy zadałam zasadnicze pytanie:
– Nie wiesz, czy Rob dał Andrei łańcuszek?
– Nie, nigdy mi o tym nie wspomniała, a jeśli jej dał, to nigdy go nie widziałam. Ale twój tata dał jej łańcuszek i bardzo często go nosiła.
Tego wieczoru Andrea miała na sobie sweter z głębokim wycięciem w serek. Dlatego byłam taka pewna, że widziałam, jak zapina łańcuszek na szyi. Był dosyć długi i kończył się w połowie dekoltu.
– A zatem, jeśli możesz to stwierdzić po tylu latach, nie miała na sobie żadnej biżuterii, kiedy od ciebie wychodziła?
– Tego nie powiedziałam. Pamiętam, że nosiła cienki złoty łańcuszek. Był krótki, sięgał do kołnierzyka.
Ale to właśnie to, pomyślałam, przypomniawszy sobie nagle kolejny fragment tego wieczoru. Płaszcz Andrei wisiał na dole, a matka czekała na nią. Zanim moja siostra wyszła z sypialni, przekręciła łańcuszek, tak że złote serduszko znalazło się na plecach, pomiędzy łopatkami. Efekt był taki, jakby włożyła krótki łańcuszek.
Starannie przeczytałam opis ubrania, które miała na sobie Andrea, kiedy znaleziono jej ciało. Nie było żadnej wzmianki o biżuterii.
Opuściłam dom Joan kilka minut później z solenną obietnicą, że wkrótce zadzwonię. Nie powiedziałam jej, że mimo woli zweryfikowała moje wspomnienie Andrei zapinającej łańcuszek.
Rob Westerfield wrócił po niego rankiem, po tym, jak ją zabił. Teraz miałam już całkowitą pewność, że łańcuszek był zbyt ważny, by ryzykować pozostawienie go przy zwłokach. Jutro opiszę go na stronie internetowej, tak jak opisałam go Marcusowi Longo dwadzieścia dwa lata temu.
Trzeba dodać jeszcze jedno zdanie, pomyślałam, przejeżdżając obok klasztoru Graymoor. Jeśli Rob Westerfield był wystarczająco zaniepokojony, by wrócić po łańcuszek, ktoś może być zainteresowany otrzymaniem nagrody za informację, dlaczego był dla niego tak ważny.
Dzwony kaplicy Graymoor zaczęły bić. Było południe.
Szkoła podstawowa. Anioł Pański w południe. Anioł Pański zwiastował Marii… I odpowiedź Marii dla Elżbiety. Moja dusza wysławia Pana… A mój duch się raduje…
Może któregoś dnia mój duch znów się uraduje, pomyślałam, włączając radio.
Ale jeszcze nie teraz.
23
Z recepcji w gospodzie Parkinsona mogłam zajrzeć do restauracji i zobaczyłam, że wypełnia ją zwykły podczas weekendów tłum. Dzisiaj goście wydawali się szczególnie rozbawieni. Zastanawiałam się, czy to słoneczne jesienne popołudnie wywiera taki wpływ po kilku posępnych dniach na początku tygodnia.
– Niestety, wszystkie pokoje zostały zarezerwowane na ten weekend, panno Cavanaugh – poinformował mnie recepcjonista. – Jest tak co tydzień tej jesieni i będzie aż do Bożego Narodzenia.
To wyjaśniało wszystko. Nie było sensu zatrzymywać się tu, a potem wyprowadzać na weekend. Musiałam znaleźć inne lokum. Perspektywa jeżdżenia od gospody do motelu w poszukiwaniu noclegu była jednak mało pociągająca. Zdecydowałam, że lepiej będzie wrócić do apartamentu, wziąć książkę telefoniczną i zacząć sprawdzać, gdzie mogłabym zamieszkać przez następne kilka miesięcy. Miałam nadzieję, że uda mi się znaleźć coś niedrogiego.
Kukurydziana bułeczka, którą zjadłam rano, była moim jedynym posiłkiem tego dnia. Dochodziła pierwsza, a ja nie miałam szczególnej ochoty na kanapkę z serem, pomidorem i sałatą, gdyż tylko to, o ile pamiętałam, mogłabym zjeść w apartamencie.
Weszłam do restauracji i znalazłam stolik. Teoretycznie był to stolik dwuosobowy, lecz każdy, kto chciałby usiąść na drugim krześle, musiałby być chudy jak szkielet. Krzesło to stało wciśnięte w kąt wnęki, w której usiadłam, i nie było do niego dostępu. Obok mnie znajdował się stół sześcioosobowy z kartonikiem informującym o rezerwacji opartym o koszyczek z przyprawami.
W swoich samotnych wędrówkach byłam w Bostonie tylko raz, kiedy szukałam materiałów do pisanego wówczas artykułu. Ta krótka wizyta zaszczepiła we mnie nieprzemijającą miłość do nowoangielskiej zupy z małży, która według karty była potrawą dnia.
Zamówiłam ją wraz z zieloną sałatą i butelką perriera.
– Lubię, jeśli zupa jest naprawdę gorąca – powiedziałam kelnerce. Czekając, aż zostanę obsłużona, pogryzałam chrupiący chleb i zaczęłam się zastanawiać, dlaczego czuję się zaniepokojona, a nawet przygnębiona.
Nietrudno dociec przyczyny, uznałam. Kilka tygodni temu, kiedy tu przyjechałam, czułam się niemal jak żeński Don Kichot walczący z wiatrakami. Ale gorzka prawda przedstawiała się tak, że nawet ludzie, którzy powinni być przekonani o winie Roba Westerfielda, nie stawali po mojej stronie.