Znali go. Wiedzieli, kim jest, a mimo to uważali, iż jest zupełnie możliwe, że spędził ponad dwadzieścia lat w więzieniu jako niewinny człowiek, jeszcze jedna ofiara tej zbrodni. Choć odnosili się do mnie ze współczuciem, w ich oczach byłam owładniętą manią prześladowczą siostrą zabitej dziewczyny, zaślepioną i myślącą nieracjonalnie w najlepszym razie, opętaną i niezrównoważoną w najgorszym.

Wiem, iż pod niektórymi względami bywam arogancka. Kiedy uważam, że mam słuszność, żadne moce niebieskie i piekielne nie skłonią mnie do ustępstw. Może właśnie dlatego jestem dobrą reporterką w dziale kryminalnym. Cieszę się reputacją osoby, która potrafi przedrzeć się przez mgłę pozorów, dotrzeć do tego, co jest prawdą, i dowieść swoich racji. Teraz, w tej samej restauracji, gdzie dawno temu siedziałam jako najmłodszy członek szczęśliwej rodziny, próbowałam być wobec siebie szczera. Czy istnieje możliwość, choćby najbardziej nieprawdopodobna, że ten sam zapał, który czynił ze mnie dobrą dziennikarkę, zadziałał teraz przeciwko mnie? Czy wyrządzałam krzywdę nie tylko życzliwym ludziom, takim jak pani Hilmer i Joan Lashiey, lecz także mężczyźnie, którym pogardzałam, Robowi Westerfieldowi?

Byłam tak pochłonięta własnymi myślami, że zdumiałam się, gdy w polu mojego widzenia znalazła się czyjaś ręka. To kelnerka postawiła przede mną zupę z małży. Tak jak prosiłam, nad talerzem unosiła się para.

– Proszę uważać – ostrzegła mnie. – Jest naprawdę gorąca.

Matka zawsze powtarzała nam, że nie jest przyjęte dziękować kelnerowi lub kelnerce za obsługę, lecz nigdy nie przyswoiłam sobie tej lekcji. Powiedzieć „dziękuję”, kiedy dostaje się to, co się chciało, nigdy nie wydawało mi się niestosowne i nadal tak jest.

Nabrałam pierwszą łyżkę, lecz zanim zdołałam podnieść ją do ust, przy sąsiednim zarezerwowanym stoliku zjawiła się grupa ludzi. Spojrzałam w górę i zaschło mi w gardle – obok mojego krzesła stał Rob Westerfield.

Opuściłam łyżkę. Wyciągnął rękę, lecz ją zignorowałam. Wydawał mi się uderzająco przystojny, teraz nawet bardziej niż w telewizji. Emanowały z niego jakiś zwierzęcy magnetyzm, poczucie siły i pewności siebie, będące cechą szczególną wielu wpływowych ludzi, z którymi robiłam wywiady.

Jego oczy byty kobaltowoniebieskie, ciemne włosy lekko przyprószone na skroniach siwizną, twarz zaskakująco opalona. Widywałam już więzienną bladość na twarzach innych ludzi i pomyślałam, że od chwili zwolnienia musiał spędzać sporo czasu pod kwarcówką.

– Właścicielka pokazała mi cię, Ellie – powiedział głosem tak ciepłym, jakbyśmy byli znajomymi, którzy często się spotykają.

– Doprawdy?

– Zdała sobie sprawę, kim jesteś, i bardzo się zaniepokoiła. Nie miała innego stolika dla sześciu osób i sądziła, że mogę nie chcieć usiąść obok ciebie.

Kątem oka widziałam, jak jego towarzysze zajmują miejsca. Dwóch z nich rozpoznałam z wywiadu telewizyjnego – jego ojca, Vincenta Westerfielda, i prawnika, Williama Hamiltona. Patrzyli na mnie z wyrazem wrogości w oczach.

– A nie przyszło jej do głowy, że to ja mogę nie chcieć siedzieć obok ciebie? – spytałam cicho.

– Ellie, całkowicie się mylisz co do mnie. Chcę znaleźć mordercę twojej siostry i zobaczyć, jak ponosi karę, nie mniej niż ty. Czy możemy gdzieś się spotkać i spokojnie porozmawiać? – Zawahał się i zamilkł, a potem, z uśmiechem, dodał: – Proszę, Ellie.

Uświadomiłam sobie, że w sali jadalnej zrobiło się nagle zupełnie cicho. Ponieważ najwyraźniej wszyscy chcieli być świadkami naszej rozmowy, rozmyślnie podniosłam głos, tak aby przynajmniej kilka osób mogło mnie usłyszeć.

– Z przyjemnością spotkam się z tobą, Rob – oświadczyłam. – Co powiesz na garaż-kryjówkę? To było twoje ulubione miejsce, prawda? A może wspomnienie piętnastoletniej dziewczyny zakatowanej tam na śmierć łyżką do opon będzie zbyt bolesne nawet dla tak skończonego łgarza jak ty? – Rzuciłam na stół banknot dwudziestodolarowy i odepchnęłam swoje krzesło.

Nie okazując nawet śladu zdenerwowania moimi słowami, Rob podniósł dwudziestkę i wsunął ją do kieszeni mojego żakietu.

– Mamy tu otwarty rachunek, Ellie. Za każdym razem, kiedy zechcesz przyjść, będziesz naszym gościem. Przyprowadź ze sobą przyjaciół. – Znów urwał, ale tym razem jego oczy się zwęziły. – Jeżeli masz jakichś – dodał cicho.

Wyjęłam z kieszeni banknot dwudziestodolarowy, odszukałam kelnerkę, dałam go jej i wyszłam.

Pół godziny później byłam z powrotem w apartamencie. Czajnik gwizdał, a ja robiłam sobie wzgardzoną wcześniej kanapkę z serem, sałatą i pomidorem. Do tej pory atak dreszczy, który dopadł mnie w samochodzie, minął i tylko moje dłonie, zimne i wilgotne, wspominały szok spotkania z Robem Westerfieldem twarzą w twarz.

Przez te pół godziny w moim umyśle rozgrywała się raz po raz wciąż ta sama scena. Znajduję się na miejscu dla świadków. Rob, otoczony przez prawników, siedzi za stołem przeznaczonym dla oskarżonego. Patrzy na mnie, jego oczy są złośliwe i szydercze. Jestem pewna, że za chwilę skoczy i rzuci się na mnie.

Jego opanowanie, kiedy stał przy mnie w restauracji, było tak samo doskonałe, jak podczas procesu, lecz za kobaltowoniebieskimi oczami i szarmanckim tonem czułam i widziałam tę samą nieubłaganą nienawiść.

Jest jednak różnica, powtarzałam sobie, dopóki się nie uspokoiłam. Mam teraz blisko trzydzieści lat, nie siedem. I w taki czy inny sposób mogę mu bardziej zaszkodzić. Po procesie jeden z dziennikarzy napisał: „Smutne i poważne dziecko, które zeznało w sądzie, że jego starsza siostra naprawdę bała się Roba Westerfielda, wywarło ogromne wrażenie na ławie przysięgłych”.

Zaniosłam kanapkę i herbatę na stół, wyjęłam z szafki książkę telefoniczną i włączyłam telefon komórkowy. Jedząc, chciałam przewertować książkę i zakreślić miejsca, gdzie mogłabym się zatrzymać na dłuższy czas.

Zanim zdążyłam się do tego zabrać, zadzwoniła pani Hilmer. Zaczęłam jej wyjaśniać, że właśnie szukam dla siebie pokoju, lecz mi przerwała.

– Ellie, przed chwilą odebrałam telefon od mojej najstarszej wnuczki, Janet. Mówiłam ci, że w zeszłym miesiącu urodziła pierwsze dziecko?

Wyczułam napięcie w jej głosie.

– Nic złego z dzieckiem, mam nadzieję – rzuciłam pośpiesznie.

– Nie. Z dzieckiem wszystko w porządku. Ale Janet złamała nadgarstek i może potrzebować pomocy. Dziś po południu jadę na Long Island i pozostanę tam przez kilka dni. Czy przeprowadzasz się do gospody Parkinsona? Po tym, co się stało, boję się zostawiać cię tu samą.

– Byłam w gospodzie, jednak wszystkie pokoje są zarezerwowane na weekend, a także na następne sześć czy siedem weekendów. Właśnie zaczynam dzwonić do innych zajazdów i moteli.

– Ellie, mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, iż chodzi mi tylko o ciebie. Zostań w apartamencie, dopóki nie znajdziesz czegoś odpowiedniego, lecz, na miłość boską, dobrze zamykaj drzwi.

– Będę, obiecuję. Proszę się o mnie nie martwić.

– Zabieram ze sobą kopie stenogramów z procesu i gazet. Przejrzę je, gdy będę siedzieć przy Janey w Garden City. Zapisz sobie jej numer telefonu, na wypadek gdybyś chciała się ze mną skontaktować.

Zapisałam go i kilka minut później usłyszałam na podjeździe samochód pani Hilmer. Muszę przyznać, że po spotkaniu z Robem Westerfieldem bardzo żałowałam, że wyjeżdża.

„Bojący dudek, bojący dudek”. Tak właśnie Andrea drażniła się ze mną, gdy, jeśli nie było rodziców, oglądałyśmy w telewizji takie filmy jak „Piątek trzynastego”. Zawsze zamykałam oczy i przytulałam się do niej w najstraszniejszych momentach.

Pamiętam, że pewnej nocy, aby się na niej odegrać, schowałam się pod jej łóżkiem, a kiedy weszła do sypialni, wyciągnęłam ręce i złapałam ją za nogi. „Bojący dudek, bojący dudek”, zaśpiewałam, kiedy wrzasnęła.

Ale teraz nie ma Andrei, a ja jestem dużą dziewczynką i sama umiem o siebie zadbać. Wzruszyłam ramionami i wróciłam do zakreślania lokalnych zajazdów i moteli w książce telefonicznej.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: