– Tak, wiem – Parker skinął głową. – Myślę o tym już od dwóch minut.
– Na tej karcie mamy zapis czterech osób, które tu weszły: pierwszy byłem ja, o 9.05, drugi Kedge, o 9.51, trzeci byłeś ty o 10.35, a czwarta Dorothy Ormsby o 10.59… pozostałe osoby nie dotarły tu. Myślę o Edingtonie, Quarendonie i Redlandzie. Ale one nie mogą wchodzić w rachubę jako mordercy, ponieważ inni ludzie wyruszyli po nich i zastali ją tu żywą, a oni po powrocie nie opuścili jadalni ani na chwilę. Na szczęście, ty byłeś w ogólnej kolejności szósty, Dorothy siódma a pani Wardell ósma. Harcroft, jak wiemy, nie zdążył udać się na poszukiwania, bo był ostatni, jak powiedziałem, konkurs przerwano, bo pani Wardell zastała tu zamordowaną Grace. Tak więc…
– Tak więc – powiedział Parker spoglądając na miecz – skoro ja, jako szósty znalazłem żywą Grace Mapleton, a później znalazła, ją żywą Dorothy Ormsby, pozostają tylko dwa wyjścia: albo zabiła ją Ormsby, a pani Watdell znalazła umarłą, albo… zabiła ją pani Wardell!
– A jedno i drugie jest niemożliwe, ponieważ Dorothy Ormsby z pewnością nie udźwignęłaby tego potwornego miecza, a nawet gdyby jej się to udało, nie mogłaby w żaden sposób zadać takiego ciosu, gdyż ten miecz jest chyba dłuższy niż ona sama i nie mogłaby uderzyć prostopadle, zważywszy w dodatku, że Grace leżała na łożu, a ona stała na ziemi. Poza tym, jest rzeczą fizycznie niemożliwą, aby tak drobna kobieta mogła zadać tak straszliwe uderzenie… Przecież ten miecz… – znów odetchnął głęboko – tkwi w tym łożu zupełnie prostopadle, a zważywszy jego ciężar, przekonamy się, kiedy usuną ciało, że ostrze wbiło się głęboko w deski łoża. Inaczej miecz musiałby się pochylić. Ciało ludzkie ani pościel nie mogą stawiać takiego oporu, który utrzymałby go w pozycji, w jakiej jest teraz.
– A ponieważ wszyscy, prócz Dorothy Ormsby, mogą sobie wystawić absolutne i niepodważalne alibi, więc Grace Mapleton…
– Musiał zabić ktoś, kto nie był z nami w jadalni! -dokończył Alex. – Wiemy teraz jedynie, że Grace Mapleton żyła o godzinie 10.59, bo mamy na to świadectwo zanotowane jej własną ręką. Wiemy też, że nie żyła już o godzinie 11.20-11.25, bo mniej więcej o tej godzinie pani Wardell powróciła do jadalni. Zresztą, droga w dół po schodach i przejście biblioteki, musiały także zająć jej nieco czasu, a na pewno nie szła szybko, bo ledwie trzymała się na nogach. Musimy więc odjąć kilka minut. To by oznaczało, że Grace została zamordowana między godziną 11.05 (bo Dorothy także zużyła nieco czasu na powrót i być może zamieniła z nią kilka słów po zanotowaniu czasu), a godziną 11.20.
– Psy! – powiedział Parker.
– Co?
– Te psy Quarendona! Są przecież w budzie na dziedzińcu. Mogą się przydać. Musimy przeszukać cały zamek… Ten człowiek przecież gdzieś jest, jeżeli nie uciekł… bo wszystko tu wydaje się możliwe, nawet w czasie tej burzy i przypływu.
Jak gdyby w odpowiedzi usłyszeli daleki grom za wąską szczeliną okna.
– Ta burza wraca i odchodzi… – Joe podszedł do okna i spróbował wyjrzeć. Światło ampli padało na potężną czarną kratę i odbijało się od szyby. Krople deszczu rozpryskiwały się na szkle. – Tędy w każdym razie nie uciekł.
– Muszę tu jeszcze wrócić z doktorem, bo nie wolno mi uznać jej za zmarłą, jeżeli lekarz jest na miejscu – Parker zmarszczył brwi. – I zatelefonuję do policji Hrabstwa Devon, a później do Yardu. To nie potrwa długo. Ale najpierw przeszukajmy zamek. Ten morderca może być szaleńcem… Czeka nas upiorna noc, Joe, tak czy inaczej. Wspaniały weekend! Wiedziałem, że odpocznę tu jak nigdy! Czy to nie piękna noc do prowadzenia śledztwa, podczas którego będę dziękował Bogu, że panna Dorothy Ormsby musi mi, chcąc nie chcąc, wystawić alibi, a poza tym, ja sam będę musiał wystawić alibi jej i wszystkim pozostałym osobom, nie pozostawiając sobie żadnej, na którą mógłbym rzucić choćby cień podejrzenia.
– Bądź dobrej myśli – powiedział Alex próbując się uśmiechnąć, co nie okazało się jednak możliwe, gdyż skurcz w gardle nie mijał – tam gdzie jest zamordowany, musi być i morderca. Tylko duchy rozpływają się i nikną, ludzie pozostają.
– Właśnie – zapomnieliśmy o niej.
– O kim?
– O lady Ewie De Vere. Ktoś powiedział dzisiaj, że może zemścić się za to, że jej tragiczna śmierć posłużyła nam do tej głupiej zabawy. – Parker także spróbował uśmiechnąć się, ale dał za wygraną.
Nagle spoza drzwi wychodzących na korytarz dobiegł ich potępieńczy okrzyk kobiecy i rozpaczliwe, ciche łkanie.
– Trzeba mu powiedzieć, żeby wyłączył te idiotyczne urządzenia! – mruknął Alex.
Ruszyli.
XX To wspaniałe!
Kiedy weszli do jadalni wszystkie oczy zwróciły się ku nim, tylko pani Wardell, leżąca na kanapce z głową opartą o zwinięty żakiet Beniamina Parkera, nie odwróciła głowy. Leżała nieruchomo, wpatrzona w jakiś nieuchwytny punkt na ścianie, a na ustach jej błąkał się łagodny uśmiech.
Parker chrząknął.
– Proszę nam wybaczyć długą nieobecność, ale naprawdę wydarzył się bardzo poważny wypadek… Panna Mapleton… niestety nie żyje.
Siedzący przy stoliku pod ścianą pan Quarendon zerwał się na nogi i przycinał ręką serce. Harold Edington, który dzielił z nim stolik, także wstał i położył dłoń na ramieniu pulchnego wydawcy.
– Spokojnie, Melwin… – powiedział półgłosem. Amanda Judd uniosła ręce i opuściła je gwałtownie, a Frank Tyler objął ją ramieniem. Ukryła twarz na jego piersi.
Dorothy Ormsby zamarła z ołówkiem uniesionym nad otwartym notatnikiem.
Jordan Kedge zmarszczył brwi. Joe, stojący w progu, niemal za plecami Parkera, dostrzegł, że twarz jego okryła się trupią bladością. Zrobił krok ku przodowi i zatrzymał się.
Doktor Harcroft odstawił na pół wypełnioną szklaneczkę whisky i podszedł do Parkera.
– Czy jest pan pewien? – powiedział – bo jeśli…
– Oczywiście! – Parker skinął głową. – Właśnie chciałem pana prosić, żeby…
Odwrócił głowę i wskazał oczyma drzwi.
Harcroft skinął głową i zawróciwszy wziął swoją czarną walizeczkę, stojącą nieopodal kanapki, na której leżała pani Wardell. Pochylił się nad starą damą.
– Czy wszystko w porządku? – zapytał łagodnie. Spojrzała na niego. Uśmiech nadal błąkał się na jej wargach.
– Jestem zmęczona… – powiedziała cicho – czy będę mogła położyć się u siebie w pokoju?
Harcroft wyprostował się i spojrzał pytająco na Parkera, który znowu chrząknął. Był najwyraźniej zakłopotany.
– Niestety… są pewne okoliczności… Jeśli to możliwe, wolałbym, żeby pozostała tu pani jeszcze przez kilka minut… Później, oczywiście, nie widzę żadnych przeszkód.
Lord Frederick Redland, który do tej pory stał nieruchomo pod oknem, zbliżył się do stojących w drzwiach mężczyzn. Stanął przed komisarzem.
– Czy zamordowano ją? – zapytał spokojnie, ale w oczach jego zapalił się dziwny, ciepły blask. Alex pomyślał, nie pojmując dlaczego przyszło mu to do głowy, że tak właśnie mógłby patrzeć mały chłopiec na upragnioną zabawkę widoczną za szybą wystawową.
Parker chrząknął po raz trzeci.
– Wkrótce wszystko będzie jasne… Jeśli pozwolicie państwo, odejdę teraz na chwilę z panem doktorem.
Amanda Judd oderwała się od swego męża i zapytała:
– Jeżeli to możliwe, chciałabym w takim razie pójść po poduszkę i koc dla pani Wardell. Nie może przecież tak tu leżeć.
– Oczywiście! – Parker ruchem ręki wskazał jej drzwi
– Pójdę z panią!
Wyszli oboje. Pan Quarendon wstał i podszedł do Alexa.
– Czy to prawda? – zapytał drżącym z napięcia głosem
– Czy to prawda, że ona…?
Joe nieznacznie skinął głową. Quarendon otworzył usta, ale nie powiedział ani słowa więcej.
– Boże! – powiedział półgłosem Frank Tyler – Kto…?
– Ona, Ewa – głos pani Wardell był cichy, ale wyraźny.
– Nie mogło być inaczej.
Było w tych słowach tyle spokojnej, wykluczającej sprzeciw pewności, że Alexa przeszedł dreszcz. Potrząsnął głową, jak gdyby chcąc przebudzić się ze snu. Kedge usiadł powoli, później wstał i wsunął drżące ręce do kieszeni.