Rozdział II
– W gabinecie cewnikowania serca oczekuje na pana pacjent – oznajmiła pracownica rentgenologii. Nie weszła nawet do pokoju, w którym siedział doktor Joseph Riggin, tylko wsunęła głowę poprzez uchylone drzwi. Zanim doktor zdążył potwierdzić przyjęcie informacji, zniknęła.
Z ciężkim westchnieniem Joseph uniósł się zza biurka, odłożył czasopismo na półkę z książkami i wypił ostatni łyk kawy. Z wieszaka na drzwiach zdjął ołowiany fartuch i założył go na siebie.
O godzinie dziesiątej trzydzieści korytarz w oddziale rentgenologii przypominał Josephowi dzień targowy w Bloomingdale. Wszędzie było pełno ludzi: siedzieli na krzesłach, stali w kolejkach, kręcili się bez celu po korytarzu. Ich twarze wyrażały napięcie oczekiwania. Joseph poczuł nieprzezwyciężone uczucie nudy. Od czternastu lat robił to samo i dawno wyzbył się już wszelkich złudzeń. Każdy nowy dzień niczym się nie różnił od poprzednich. Nigdy nie działo się nic nadzwyczajnego. Sam nie wiedział, dlaczego już dawno nie rzucił tego wszystkiego.
Otwierając drzwi pokoju numer trzy próbował wyobrazić sobie, co mógłby robić, gdyby porzucił swoje dotychczasowe zajęcie. Niestety, nic określonego nie przychodziło mu do głowy.
Pokój numer trzy był największy spośród pięciu tak samo wyposażonych. Znajdował się tutaj najnowszy sprzęt, włącznie z zainstalowanymi ekranami do wyświetlania zdjęć.
Joseph wszedł do środka i zauważył pozostawione na stole zdjęcia rentgenowskie. Przecież ciągle powtarzał technikom, by je uprzątali. Jakby tego było mało, stwierdził, że w pokoju nie ma żadnego technika.
Krew uderzyła mu do głowy. W szpitalu obowiązywała zasada, że pacjent nie może przebywać sam w gabinecie. – Do diabła! – warknął pod nosem. Na stole rentgenowskim leżał pacjent przykryty białym prześcieradłem. Wyglądał na piętnaście lat, miał szeroką twarz i krótko przystrzyżone włosy. Jego ciemne oczy bacznie obserwowały Josepha. Obok stołu znajdowała się kroplówka, od której prowadziła znikająca pod prześcieradłem plastykowa rurka.
– Jak się masz? – powitał chłopca, przywołując na usta uśmiech mimo dręczącej go frustracji.
Pacjent nawet nie drgnął. Gdy Joseph brał kartę do ręki, spostrzegł, że kark chłopca był gruby i muskularny. Zauważył też, że chory wyglądał nienormalnie – miał wywrócone do góry oczy. Język częściowo widoczny w rozchylonych ustach był jakby spuchnięty.
– Tak, co my tutaj mamy? – odezwał się Joseph nieco zakłopotany. Chciał, żeby chłopiec coś powiedział lub przynajmniej odwrócił oczy. Spojrzał na kartę choroby i zaczął czytać:
"Sam Stevens, lat dwadzieścia dwa, muskularny biały mężczyzna, od czwartego roku życia z nieustalonych przyczyn zahamowany w rozwoju psychicznym. Przyjęty do szpitala w celu usunięcia wrodzonej wady serca, polegającej prawdopodobnie na wadzie przegrody…"
Drzwi do pokoju otworzyły się z hałasem i do środka wpadła Sally Marcheson z naręczem kaset. – Dzień dobry, doktorze Riggin – zawołała.
– Dlaczego pacjenta pozostawiono samego?
Sally zatrzymała się w miejscu przed aparaturą. – Samego? – zapytała.
– Samego – powtórzył z wyraźną irytacją.
– Gdzie jest Gloria? Ona miała…
– Na litość boską, Sally – krzyczał Joseph. – Pacjentów nie wolno pozostawiać samych. Czy nie rozumiesz tego?
Sally wzruszyła ramionami. – Minęło zaledwie piętnaście lub dwadzieścia minut…
– Co to są za zdjęcia? Co one tutaj robią?
– Nie mam pojęcia. Nie było ich tutaj, gdy wychodziłam. Szybko zaczęła porządkować zdjęcia i upychać je do koperty. Był to jakiś wieńcowy angiogram.
Ciągle gderając, Joseph wyjął z szafki sterylny fartuch i założył na siebie. Spoglądając na pacjenta zauważył, że chłopiec wciąż się nie porusza i bez przerwy wodzi za nim oczami.
Z wielkim hałasem Sally załadowała kasety do aparatury, a następnie ściągnęła okrycie z ekranu.
Naciągając gumowe rękawice na dłonie, Joseph przybliżył twarz do głowy pacjenta. – Jak się czujesz, Sam? – zapytał. Nie wiadomo dlaczego sądził, że powinien odzywać się bardzo głośno do tego opóźnionego w rozwoju chłopca. Ale Sam nie drgnął.
– Czy dobrze się czujesz, Sam? – zawołał Joseph. – Mam teraz zamiar ukłuć cię małą igiełką. W porządku?
Sam milczał, jakby był wyciosany z granitu.
– A teraz proszę, przez chwilę się nie ruszaj – nalegał Joseph. Miał właśnie zamiar włączyć aparat, gdy jego uwagę ponownie przyciągnął napuchnięty i popękany język Sama. Wargi chłopca znajdowały się w podobnym stanie. Sam wyglądał jak ktoś, kto właśnie skończył wędrówkę przez pustynię.
– Chce ci się może pić, Sam? – dopytywał się doktor.
W tym momencie rzucił okiem na kroplówkę i stwierdził, że była wyłączona. Włączył ją jednym ruchem ręki. Chłopcu groziło odwodnienie.
Doktor Joseph chciał przystąpić do rutynowych czynności, gdy nagle ostry, nieludzki krzyk wstrząsnął ciszą pokoju. Odwrócił się przerażony.
Sam zrzucił z siebie koc i uchwycił rękami ramię statywu z kroplówką. Walił stopami w stół rentgenowski, a z jego ust bez przerwy wydobywał się przeraźliwy krzyk.
Joseph zdążył odsunąć fluoroskopowy agregat z zasięgu bębniących nóg Sama, po czym chwycił chłopca za ramiona i usiłował ułożyć go z powrotem na stole. Wtedy Sam złapał go za rękę z taką siłą, że tym razem lekarz krzyknął z bólu. Nie mogąc nic zrobić, Joseph patrzył z przerażeniem, jak Sam przyciąga jego dłoń do swoich ust, a następnie zatapia zęby u nasady jego kciuka.
Doktor wrzasnął przeraźliwie. Próbował uwolnić rękę z uścisku Sama, ale ten okazał się silniejszy. Zdesperowany Joseph uniósł do góry stopę i odepchnął się nią od stołu. Zatoczywszy się do tyłu, upadł, pociągając za sobą Sama, który go przygniótł swoim ciężarem. Joseph poczuł, że Sam puścił jego rękę, ale jednocześnie dłonie chłopca zacisnęły się na jego szyi. W miarę jak wzrastał ich ucisk, czuł narastające w głowie ciśnienie. Zrozpaczony usiłował oderwać ręce Sama od swojej szyi, ale na próżno – były jak ze stali. Cały pokój zaczął mu wirować przed oczami. Resztką sił uderzył chłopca kolanem w pachwinę.
Niemal w tej samej chwili ciało Sama skręciło się w gwałtownym skurczu, za którym poszły następne. Sam miał posturę dorosłego mężczyzny, Joseph leżał więc przygnieciony ciężarem wijącego się w konwulsjach ciała.
Wreszcie Sally oprzytomniała z szoku i pomogła mu wydobyć się spod napastnika. Tymczasem oczy Sama uciekły gdzieś w głąb czaszki, a z rozciętego języka płynęła coraz szerszą strużką krew.
– Zawołaj pomoc – wydusił z siebie Joseph, ściskając swoją rękę w nadgarstku, żeby zatamować płynącą z rany krew. Między poszarpanymi brzegami rany widać było bielejącą kość.
Zanim przybyła pomoc, gwałtowne konwulsje Sama stopniowo słabły, aż w końcu ustąpiły. Niemal w tej samej chwili, gdy pojawił się zespół pogotowia, Joseph uświadomił sobie, że chłopiec przestał oddychać. Gorączkowe wysiłki przywrócenia go do życia okazały się daremne. Po upływie kwadransa doktor Joseph Riggin został zabrany do chirurga w celu założenia szwów na rękę, a Sally Marcheson przystąpiła do porządkowania gabinetu.
Myjąc ręce Thomas Kingsley czuł – jak zwykle przed każdą operacją – przypływ podniecenia. Zawsze był przekonany, że został stworzony po to, by być chirurgiem. Zaczął skromnie, asystując jako internista podczas operacji, rychło jednak jego umiejętności znalazły uznanie w całym szpitalu. Obecnie jako główny kardiochirurg szpitala Boston Memorial cieszył się ogromną, nawet międzynarodową reputacją.
Spłukawszy mydliny, Thomas uniósł do góry ręce, starając się nie dopuścić, aby woda ściekała z nich na podłogę. Biodrem otworzył drzwi do sali operacyjnej. Po jego wejściu w sali zapadła grobowa cisza, rozmowy urwały się. Wziął ręcznik z rąk pielęgniarki, Teresy Goldberg. Przez chwilę oczy ich spotkały się ponad maskami. Thomas lubił Teresę. Miała wspaniałe kształty, czego nie był w stanie ukryć nawet luźny strój pielęgniarki. Poza tym mógł na nią pokrzyczeć i być pewny, że nie wybuchnie z tego powodu płaczem. Była też wystarczająco sprytna, żeby nie tylko wiedzieć, iż Thomas jest najlepszym chirurgiem, ale powiedzieć mu to w odpowiednim momencie.
Thomas metodycznie wycierał ręce, obserwując jednocześnie pacjenta. Następnie – jakby dokonując przeglądu swojego zespołu – przeszedł wokół sali i skinął na Phila Baxtera, perfuzjonistę, który stał za swoim sztucznym płucosercem. Aparat był już przygotowany, buczał monotonnie, gotów do podjęcia swojego zadania, polegającego na dotlenianiu krwi pacjenta i pompowaniu jej do wszystkich zakamarków organizmu, w czasie gdy Thomas będzie przeprowadzał operację.
Z kolei Thomas spojrzał na Terence Halainena, anestezjologa.
– Wszystko w normie – oświadczył Terence naciskając worek oddechowy.
– W porządku – skwitował Thomas.
Pozbywszy się ręcznika, narzucił na siebie podany mu przez Teresę sterylny fartuch. Następnie naciągnął na ręce specjalne brązowe rękawice gumowe. Niemal w tym samym momencie napotkał wzrok doktora Larry'ego Owena, doświadczonego kardiochirurga, który wykonał pierwszą część operacji.
– Pan Campbell jest już gotów – oświadczył Larry, robiąc dla Kingsleya miejsce przy operacyjnym stole. Pacjent leżał z szeroko otwartą klatką piersiową, przygotowany do wszczepienia bypassów przez renomowaną sławę – doktora Thomasa Kingsley'a. W szpitalu przyjęło się, że wstępne czynności wykonywał jeden z doświadczonych chirurgów.
Thomas zajął jego miejsce z prawej strony pacjenta. Jak zwykle zaczął od tego, że dotknął lekko dłonią bijącego serca. Poprzez gumową rękawiczkę poczuł tajemnicze pulsowanie.
Ten niemal rytualny gest przeniósł Thomasa w przeszłość, do jego pierwszej poważnej operacji. Wcześniej brał udział w wielu, ale zawsze jako pierwszy lub drugi asystent, lub ktoś mało znaczący. Tak było do czasu, kiedy do szpitala trafił pacjent o nazwisku Nazzaro Walter. Nazzaro przeszedł ciężki atak serca i nikt mu nie dawał szans na przeżycie. Jednak przeżył. Przeżył nie tylko atak serca, lecz także rygorystyczny tryb kuracji narzucony mu przez domowych lekarzy. Rezultaty operacji okazały się imponujące. Wszyscy zachodzili w głowę, w jaki sposób udało się go uratować. Miał przecież zwężoną lewą tętnicę wieńcową, co zresztą było przyczyną przebytego zawału serca. Jakby tego było mało, miał także zwężenie w prawej tętnicy wieńcowej, które spowodowało wcześniejszy zawał serca przebyty przed laty. W dodatku stwierdzono u niego złożoną wadę zastawki mitralnej oraz aortalnej. Jakby i tego było za mało, Walter miał jeszcze pozawałowego tętniaka w obrębie ściany lewego przedsionka serca. Dopełnieniem jego tragicznego stanu były jeszcze zaburzenia rytmu, nadciśnienie i niewydolność nerek.