Bonhart siedział w drugim końcu izby wśród złomków zydla, oburącz trzymając się za krocze. I jemu krew ciekła z nosa, barwiąc siwe wąsy na kolor głębokiego karminu. Twarz miał poprzekreślaną krwawymi drapnięciami. Ledwo zagojone palce Yennefer były nędzną bronią, ale kłódki bransolet z dwimerytu miały wspaniale ostre krawędzie.
W puchnącym policzku Bonharta, równiutko w kości jarzmowej, wbity bardzo głęboko obydwoma zębami, tkwił widelec, który Yennefer zwędziła ze stołu podczas wieczerzy.
— Tylko małe pieski, ty hyclu — wydyszała czarodziejka, próbując zasłonić biust resztkami sukni. - A od suczek trzymaj się na odległość. Za słaby jesteś na nie, pętaku.
Nie mogła sobie darować, że nie trafiła tam, gdzie mierzyła — w oko. Ale cóż, cel był ruchomy, a poza tym nikt nie jest doskonały.
Bonhart ryknął, wstał, wyrwał widelec, zawył i aż zatoczył się z bólu. Zaklął ohydnie.
Do celi zajrzało już tymczasem następnych dwóch strażników.
— Hej, wy! — zaryczał Bonhart, ścierając krew z twarzy. - Sami tu! Wyciągnąć mi tę gamatkę na środek podłogi, rozkrzyżować i przytrzymać.
Strażnicy patrzyli po sobie. A potem na sufit.
— Lepiej idźcie stąd sobie, panie — powiedział jeden. - Nie będzie się tu ani krzyżować, ani trzymać. My tego nie mamy w obowiązkach.
— A kromie tego — mruknął drugi — nie mamy zamiaru kończyć jak Rience albo Schirrú.
Condwiramurs odłożyła na plik karton, na którym wyobrażona była cela więzienna. W celi zaś kobieta, siedząca z opuszczoną głową, w kajdanach, przykuta do kamiennej ściany.
— Ją więzili — mruknęła — a wiedźmin swawolił w Toussaint z jakimiś brunetkami.
— Potępiasz go? — spytała ostro Nimue. - Nie wiedząc praktycznie nic?
— Nie. Nie potępiam, ale…
— Nie ma ale. Zamilknij, proszę.
Siedziały czas jakiś w milczeniu, przerzucając kartony grafik i akwareli.
— Wszystkie wersje legendy — Condwiramurs wskazała jedną z grafik — jako miejsce jej zakończenia, finału, ostatecznej walki Dobra ze Złem, Armageddony wręcz, podają zamczysko Rhys-Rhun. Wszystkie wersje. Oprócz jednej.
— Oprócz jednej — kiwnęła głową Nimue. - Oprócz anonimowej, mało popularnej wersji, znanej jako Czarna Księga z Ellander.
— Czarna Księga podaje, że finał legendy rozegrał się w cytadeli Stygga.
— Owszem. Także i inne, kanoniczne dla legendy sprawy Księga z Ellander podaje w sposób znacznie odbiegający od kanonu.
— Ciekawe — Condwiramurs uniosła głowę — który z tych zamków wyobrażony jest na ilustracjach? Który wytkano na twoim gobelinie? Który wizerunek jest prawdziwy?
— Tego wiedzieć nie będziemy nigdy. Zamek, który oglądał finał legendy nie istnieje. Został zniszczony, śladu po nim nie pozostało, co do tego zgodne są wszystkie wersje, nawet ta podana przez Księgę z Ellander. Żadna z podanych w źródłach lokalizacji nie jest przekonywująca. Nie wiemy i nie będziemy wiedzieć, jak ten zamek wyglądał i gdzie stał.
— Ale prawda…
— Dla prawdy — przerwała ostro Nimue — nie ma to akurat żadnego znaczenia. Nie zapominaj, nie wiemy, jak naprawdę wyglądała Ciri. Ale tu, o, na tym narysowanym przez Wilmę Wessley kartonie, w gwałtownej rozmowie z elfem Avallac'hem na tle posążków makabrycznych dzieci, to jest przecież ona. Ciri. Co do tego nie ma wszak wątpliwości.
— Ale — zadziornie nie rezygnowała Condwiramurs — twój gobelin…
— Przedstawia zamek, w którym rozegrał się finał legendy.
Milczały długo. Szeleściły przewracane kartony.
— Nie lubię — odezwała się Condwiramurs — wersji legendy z Czarnej Księgi. Jest taka… Taka…
— Brzydko prawdziwa — dokończyła Nimue, kiwając głową.
Condwiramurs ziewnęła, odłożyła Pół wieku poezji , wydanie uzupełnione posłowiem przez profesora Everetta Denhoffa Juniora. Rozrzuciła poduszki, zamieniając konfigurację do czytania w konfigurację do spania. Ziewnęła, przeciągnęła się i zgasiła lampę. Komnata utonęła w mroku, rozjaśnionym tylko igłami księżycowego blasku, wciskającego się w szpary zasłon. Co wybrać na tę noc, pomyślała adeptka, wiercąc się na prześcieradle. Zdać się na los szczęścia? Czy kotwiczyć?
Po krótkiej chwili zdecydowała się na to drugie.
Był taki niejasny, powracający sen, który nie dawał się dośnić do końca, rozwiewał się, znikał wśród innych snów tak, jak niteczka wątku znika i gubi się wśród desenia kolorowej tkaniny. Sen, który znikał z pamięci, mimo tego uporczywie w niej trwając.
Zasnęła natychmiast, sen spłynął na nią momentalnie. Gdy tylko zamknęła oczy.
Nocne niebo, bezchmurne, jasne od księżyca i gwiazd. Wzgórza, na ich zboczach winnice przyprószone śniegiem. Czarny i kanciasty zarys budowli: muru z blankami, stołbu, samotnego narożnego beffroi .
Dwóch jeźdźców. Obaj wjeżdżają na puste międzymurze, obaj zsiadają, obaj wchodzą na portal. Ale w ziejący w posadzce otwór lochu wchodzi tylko jeden.
Ten, którego włosy są zupełnie białe.
Condwiramurs jęknęła przez sen, rzuciła się na łóżku.
Białowłosy schodzi po schodach, głęboko, głęboko w piwnice. Idzie ciemnymi korytarzami, rozjaśnia je, co jakiś czas zapalając tkwiące w żelaznych uchwytach łuczywa. Blask łuczyw upiornymi cieniami tańczy po ścianach i sklepieniach.
Korytarze, schody, znowu korytarze. Loch, duża krypta, pod ścianami beczki. Gruzowisko, sterty cegieł. Potem korytarz, który się rozwidla. W obu rozwidleniach ciemność. Białowłosy zapala kolejną pochodnię. Wyciąga miecz z pochwy na plecach. Waha się, nie wie, którym rozwidleniem pójść. Wreszcie decyduje się na prawe. Bardzo ciemne, kręte i zagruzowane. Condwiramurs jęczy przez sen, ogarnia ją lęk. Wie, że droga, którą wybrał białowłosy, wiedzie ku niebezpieczeństwu.
Wie zarazem, że białowłosy szuka niebezpieczeństwa.
Bo to jego zawód.
Adeptka rzuca się wśród pościeli, jęczy. Jest śniączką, śni, jest w onejroskopicznym transie, nagle proroczo wie, co się za chwilę stanie. Uważaj, chce krzyknąć, choć wie, że krzyknąć nie zdoła. Uważaj, obejrzyj się!
Strzeż się, wiedźminie!
Potwór zaatakował z ciemności, z zasadzki, cicho i wrednie. Zmaterializował się nagle wśród mroku jak wybuchający płomień. Jak jęzor płomienia.