Rozdział trzeci
Choć tak się śpieszył, tak ponaglał, tak palił i tak się pieklił, wiedźmin został w Toussaint na całą niemal zimę. Jakie były powody? Nie napiszę o tym. Były i już, nie ma nad czym się rozwodzić. Tym zaś, którzy chcieliby wiedźmina potępić, przypomnę, że miłość niejedno ma imię i nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni.
Those were the days of good hunting and good sleeping.
Potwór zaatakował z ciemności, z zasadzki, cicho i wrednie. Zmaterializował się nagle wśród mroku jak wybuchający płomień. Jak jęzor płomienia.
Geralt, choć zaskoczony, zareagował instynktownie. Wywinął się w uniku, ocierając o ścianę lochu. Bestia przeleciała obok, odbiła się od klepiska jak piłka, machnęła skrzydłami i skoczyła znowu, sycząc i rozwierając straszliwy dziób. Ale tym razem wiedźmin był przygotowany.
Uderzył z krótkiego zamachu, z łokcia, mierząc w podgardle, pod karminowe korale, wielkie, dwukrotnie większe niż u indyka. Trafił, poczuł, jak ostrze płata ciało. Impet ciosu zwalił bestię na ziemię, pod mur. Skoffin wrzasnął, a był to wrzask niemal człowieczy. Rzucał się wśród pokruszonych cegieł, tłukł się i trzepotał skrzydłami, bryzgał krwią, siekł dookoła biczowatym ogonem. Wiedźmin był pewien, że już po walce, ale potwór zaskoczył go niemile. Niespodziewanie runął mu do gardła, skrzecząc straszliwie, wystawiając szpony i klepiąc dziobem. Geralt uskoczył, odbił się barkiem od muru, ciął na odlew, od dołu, wykorzystując impet odbicia. Trafił, skoffin znowu runął między cegły, cuchnąca posoka bryznęła na ścianę lochu i ściekła po niej fantazyjnym deseniem. Strącony w skoku potwór nie miotał się już, dygotał tylko, skrzeczał, wyciągał długą szyję, nadymał podgardle i trząsł koralami. Krew wartko płynęła spomiędzy cegieł, na których leżał.
Geralt bez trudu mógłby dobić go, ale nie chciał nazbyt niszczyć skóry. Czekał spokojnie, aż skoffin się wykrwawi. Odszedł kilka kroków. Czekał spokojnie, aż skoffin się wykrwawi. Odszedł kilka kroków, odwrócił się do muru, rozpiął spodnie i wysikał się, pogwizdując tęskną melodyjkę.
Skoffin przestał skrzeczeć, znieruchomiał i ścichł. Wiedźmin podszedł, szturchnął go lekko sztychem miecza. Widząc, że już po wszystkim, chwycił potwora za ogon, uniósł. Trzymany za nasadę ogona na wysokości biodra, skoffin sięgał sępim dziobem ziemi, rozłożone skrzydła miały więcej niż cztery stopy rozpiętości.
— Lekkiś, kuroliszku — Geralt potrząsnął bestią, która faktycznie nie ważyła wiele więcej niż dobrze utuczony indyk. - Lekkiś. Na szczęście płacą mi od sztuki, nie od funta.
— Pierwszy raz — Reynart de Bois-Fresnes zagwizdał cichutko przez zęby, co, jak Geralt wiedział, wyrażało u niego najwyższy podziw. - Pierwszy raz widzę coś takiego na oczy. Istne dziwadło, na honor, dziwadło nad dziwadłami. Znaczy się, to jest ten sławiony bazyliszek?
— Nie — Geralt uniósł potwora wyżej, by rycerz mógł się lepiej przyjrzeć. - To nie jest bazyliszek. To jest kuroliszek.
— A jaka różnica?
— Zasadnicza. Bazyliszek, zwany też regulusem, jest gadem, a kuroliszek, zwany też skoffinem albo kokatryksją, jest ornitoreptylem, to znaczy ni to gadem, ni to ptakiem. To jedyny znany przedstawiciel rzędu, który uczeni nazwali ornitopetylami, po długich dysputach stwierdzili bowiem…
— A który z tych dwóch — przerwał Reynart de Bois-Fresnes, nie ciekawy widać, motywów uczonych — spojrzeniem zabija lub zamienia w kamień?
— Żaden, to wymysł.
— Czemu więc ludzie tak się obu boją? Ten tutaj wcale nie jest aż taki duży. Naprawdę może być groźny?
— Ten tutaj — wiedźmin potrząsnął zdobyczą — atakuje zwykle od tyłu, a mierzy bezbłędnie między kręgi lub pod lewą nerkę, na aortę. Zwykle wystarcza jeden cios dzioba. A jeśli chodzi o bazyliszka, to wszystko jedno, gdzie ukąsi. Jego jad jest najsilniejszą ze znanych neurotoksyn. Zabija w ciągu sekund.
— Brrr… A którego z nich, powiedz, można ukatrupić za pomocą zwierciadła?
Każdego. Jeśli walnąć prosto w łeb.
Reynart de Bois-Fresnes zarechotał. Geralt nie śmiał się, dowcip o bazyliszku i zwierciadle przestał go bawić w Kaer Morhen, nauczyciele zbyt nim szafowali. Równie mało śmieszne były żarty o dziewicach i jednorożcach. Rekordy głupoty i prymitywizmu biły zaś w Kaer Morhen liczne wersje dowcipu o smoczycy, której młody wiedźmin wiał w ramach zakładu uścisnąć prawicę.
Uśmiechnął się. Do wspomnień.
— Wolę cię uśmiechniętego — rzekł Reynart, przypatrując mu się bardzo uważnie. - O stokroć, o niebo całe wolę cię takiego jak teraz. Od takiego, jaki byłeś wówczas, w październiku, po tej drace w Druidzkim Lesie, gdyśmy jechali do Beauclair. Wtedy, daj to sobie powiedzieć, byłeś chmurny, zgorzkniały i obrażony na świat niby oszukany lichwiarz, a do tego drażliwy niczym mężczyzna, któremu przez całą noc nić nie wyszło. Nawet rankiem.
— Naprawdę taki byłem?
— Naprawdę. Nie dziw się, że wolę cię takiego jak teraz. Odmienionego.
— Terapia przez pracę — Geralt znowu potrząsnął trzymanym za ogon kuroliszkiem. - Zbawienny wpływ aktywności zawodowej na psychikę. A zatem, aby kontynuować kurację, przejdźmy do interesów. Jest możliwość zarobić na skoffinie nieco więcej niż umówiona stawka za zabicie. Jest mało pokaleczony, jeśli masz klienta na całego, do wypchania czy wypreparowania, to bierz nie mniej niż dwieście. Jeśli trzeba będzie opędzlować go w porcjach, to pamiętaj, że najwartościowsze w nim są pióra z nadogonia, zwłaszcza o, te centralne sterówki. Można je zatemperować o wiele cieniej niż gęsie, piszą ładniej i czyściej, a są trwalsze. Skryba, który się zna, bez wahania da pięć za sztukę.
— Mam klientów na zewłok do wypchania — uśmiechnął się rycerz. - Cech bednarzy. Widzieli w Castel Ravello wypchaną tę paskudę, płesznicę, czy jak jej tam… Wiesz, którą. Tę, coś ją drugiego dnia po Saovine zatłukł w lochach pod ruinami starego zamku…
— Pamiętam.
— No, więc bednarze widzieli wypchaną bestię i prosili mnie o coś równie rarytetnego do dekoracji ich cechowego lokalu. Kuroliszek będzie w sam raz. Bednarze w Toussaint, jak się domyślasz, są cechem zamożnym nie narzekającym na brak zamówień i dzięki temu zamożnym, dadzą jak nic dwieście dwadzieścia. Może nawet więcej, spróbuję się potargować. A co się tyczy piór… Beczkoroby nie zauważą, jak wyrwiemy kuroliszkowi z dupy kilka sztuk i sprzedamy książęcej kancelarii. Kancelaria nie płaci z własnej kieszeni, lecz z kasy książęcej, bez targów zapłaci więc nie pięć, a dziesięć od pióra.
— Chylę czoła przed przebiegłością.
— Nomen omen — Reynart de Bois-Fresnes uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Mama musiała coś przeczuwać, chrzcząc mnie imieniem lisa chytrusa z powszechnie znanego bajecznego cyklu.
— Powinieneś zostać kupcem, nie rycerzem.
— Powinienem — zgodził się rycerz. - Ale cóż, jeśli urodziłeś się synem herbowego pana, to będziesz herbowym panem i umrzesz herbowym panem, napłodziwszy, he, he, he, herbowych panów. Niczego nie zmienisz, choćbyś pękł. Ty zresztą też całkiem nieźle umiesz kalkulować, Geralt, a kupiectwem się przecież nie parasz.
— Ne param. Z podobnych powodów, co ty. Z tą tylko różnicą, że ja niczego nie spłodzę. Wyjdźmy z tych lochów.
Na zewnątrz, pod murami zameczku, owionął ich chłód i wiatr od wzgórz. Noc była jasna, niebo bezchmurne i rozgwieżdżone, światło księżyca skrzyło się na zalegających winnice połaciach nowego, czyściutkiego śnieżku.
Spętane konie powitały ich parskaniem.
— Wypadałoby — rzekł Reynart, patrząc na wiedźmina znacząco — od razu spotkać się z klientem i zainkasować. Ale ty pewnie śpieszysz się do Beauclair, co? Do pewnej alkówki?
Geralt nie odpowiedział, albowiem na takie pytania nie odpowiadał pryncypialnie. Przytoczył cielsko skoffina do luzaka, po czym wsiadł na Płotkę.
— Spotkajmy się z klientem — zdecydował, odwracając się w siodle. - Noc jeszcze młoda, a ja jestem głodny. I napiłbym się czegoś chętnie. Jedźmy do miasta. Do "Bażanciarni".
Reynart de Bois-Fresnes zaśmiał się, poprawił wiszącą na łęku tarczę z czerwono-złotą szachownicą, wdrapał się na wysoką kulbakę.
— Wasza wola, kawalerze. Do "Bażanciarni" zatem. Wio, Bucefał.
Pojechali stępa, ośnieżonym zboczem, w dół, ku gościńcowi, wyraźnie wytyczonemu rzadkim szpalerem topoli.
— Wiesz co, Reynart — odezwał się nagle Geralt. - Ja też wolę cię takiego, jak teraz. Mówiącego normalnie. Wtedy, w październiku, używałeś denerwującej kretyńskiej maniery.
— Na honor, wiedźminie, jestem błędnym rycerzem — zarechotał Reynart de Bois-Fresnes. - Zapomniałeś? Rycerze zawsze mówią jak kretyni. To taki znak, jak ta tarcza tutaj. Po nim, jak po godle na tarczy, bractwo się rozpoznaje.
— Na honor — powiedział Rycerz Szachownicy — niepotrzebnie się turbujecie, panie Geralcie. Wasza dróżka już pewnie zdrowa, już pewnikiem o słabości z kretesem zapomniała. Księżna pani tęgich trzyma nadwornych medyków, każdą niemoc wyleczyć zdolnych. Na honor, nie ma się co frasować.
— Też jestem tego zdania — powiedział Regis. - Rozchmurz się Geralt. Przecież i druidki leczyły Milvę…
— A druidki znają się na leczeniu — wtrącił Cahir. - Czego najlepszym dowodem jest mój własny rozharatany górniczą siekierą łeb, teraz, proszę tylko spojrzeć, niemalże jak nowy. Milva też pewnie ma się dobrze. Nie ma powodów do zmartwień.