— Oby.
— Zdrowa już — powtórzył rycerz — wasza Milva jak rydz, głowę stawię, że tańcuje już pewnie na balach! Hołubce wycina. Ucztuje! W Beauclair, na dworze księżnej pani Anrietty, cięgiem aby bal albo uczta. Ha, na honor, teraz, gdy spełniłem śluby, ja też…
— Spełniliście śluby?
— Fortuna łaskawą była! Bo trzeba wam wiedzieć, że przysięgę złożyłem, a nie byle jaką, lecz na żurawia. Wiosną. Ślubowałem piętnastu grasantów położyć przed Yule. Poszczęściło, wolnym ninie od ślubów. Pić już mogę i wołowinę jeść. Aha, nie muszę też już kryć imienia. Jestem, pozwólcie, Reynart de Bois-Fresnes.
— Miło mi.
— Względem tych balów — powiedziała Angouleme, popędzając konia, by się z nimi zrównać. - To i nas, mam nadzieję, nie ominie wyżerka i wypitka? A potańcować też chętnie bym potańcowała!
— Na honor, będzie w Beauclair wszystko — zapewnił Reynart de Bois-Fresnes. - Bale, uczty, rauty, biesiady i wieczorki poetyckie. Jesteście przecie przyjaciółmi Jaskra… Chciałem rzec, wicehrabiego Juliana. A ów wielce miły jest księżnej pani.
— A jakże, przechwalał się — powiedziała Angouleme. - Jak to naprawdę było z tą miłością? Znacie tę historię, panie rycerzu? Opowiedzcie!
— Angouleme — odezwał się wiedźmin. - Musisz to wiedzieć?
— Nie muszę. Ale chcę! Nie malkontencić, Geralt. I przestań się burmuszyć, bo na widok twojej gęby przydrożne grzyby same się marynują. A ty, rycerzu, opowiadajcie.
Inni jadący na czele orszaku błędni rycerze śpiewali rycerską pieśń z powtarzającym się refrenem. Słowa pieśni były nieprawdopodobnie wręcz głupie.
— Zdarzyło się to — zaczął rycerz — tak jakoś roków temu sześć… Gościł u nas poeta całą zimę i wiosnę, na lutni grał, romance śpiewał, poezje deklamował. Książę Rajmund akuratnie w Cintrze bawił, za zjeździe. Do dom się nie śpieszył, nie było sekretem, że w Cintrze miłośnicę miał. A pani Anarietta i pan Jaskier… Ha, Beauclair, dziwne to zaiste i urocze, miłosnego czaru pełne… Sami zmiarkujecie. Jako wonczas księżna i pan Jaskier to poznali. Ani się spostrzegli, od wierszyka do wierszyka, od słowa do słowa, do komplementu, do komplementu, kwiatki, spojrzenia, westchnienia… Krótko rzeknę: oboje do bliskiej przyszli konwikcji.
— Bardzo bliskiej? — zarechotała Angouleme.
— Naocznym świadkiem nie zdarzyło się być — rzekł rycerz oschle. - A plotek powtarzać nie wypada. Poza tym, jak waćpanna niezawodnie wiesz, miłość niejedno ma imię i względna wielce to rzecz, czy konfidencja bliska bardzo, czy nie bardzo.
Cahir parsknął z cicha. Angouleme nie miała nic do dodania.
— Schodzili się — podjął Reynart de Bois-Fresnes — księżna z panem Jaskrem tajemnie tak gdzieś koło dwóch miesięcy, od Belleteyn do letniego Solstycjum. Ale ostrożność zaniedbali. Wieść się rozniosła, jęły gadać złe języki. Pan Jaskier, nie mieszkając, na konia wsiadł i odjechał. Jak się okazało, rozumnie postąpił. Bo gdy tylko książę Rajmund z Cintry powrócił, doniósł mu o wszystkim usłużny jeden pacholik. Księcia, gdy tylko się dowiedział, jaki to go insult spotkał i jakie poroże mu przyprawiono, sroga, jak snadnie przedstawić sobie możecie, ogarnęła cholera. Wazę z barszczem na stół wywrócił, pachoła donosiciela czekanem rozszczepił, słowa nieobyczajne mówił. Potem marszałkowi przy świadkach w gębę dał i wielkie kovirskie zwierciadło stłukł. Książę zaś w komnatach uwięził i torturami zagroziwszy, wszystko z niej dywulgował. Wnet za panem Jaskrem pogoń wysłał, bez żadnej klemencji ubić go kazał i serce mu wydrzeć z piersi. Wyczytawszy bowiem coś podobnego w starodawnej balladzie, serce to usmażyć zamiarował i książę Anriettę przymusić, by na oczach całego dworu zjadła. Brr, tfu, abominacja! Szczęściem, zdołał pan Jaskier ujść.
— Szczęściem. A książę umarł?
— Umarł. Incydent, jakem mówił, do srogiej go przywiódł cholery, od tego tak mu wtenczas krew zagrzała, że go apopleksja tknęła i paralusz. Leżał pół roku bez mała jak ten pień. Ale wydobrzał. Chodził nawet. Okiem tylko cięgiem mrugał, o tak.
Rycerz odwrócił się w siodle, zmrużył oko i wykrzywił jak małpa.
— Choć z księcia — podjął po chwili — zawżdy był zawołany jebaka i drygant, od owego mrugania jeszcze większy się z niego zrobił w amorach pericolosus , bo się w każdej białejgłowie zdawało, że to z afektu ku niej właśnie tak mruga i jej miłośne znaki dawa. A białegłowy wielce na hołdy takowe łase są. Nie imputuję im bynajmniej, że wszystkie one chutliwe i rozwiązłe, co to, to nie, ale książę, jakem mówił, mrugał wiele, ustawnie niemal, tedy per saldo wychodził na swoje. Miarkę w swawoli przebrał i którejś nocy raziła go wtórna apopleksja. Wyzionął ducha. W łożnicy.
— Na babie? — zarechotała Angouleme.
— Po prawdzie — rycerz, do tej pory śmiertelnie poważny, uśmiechnął się pod wąsem. - Po prawdzie to pod nią. Rzecz jednak nie w detalu.
— Ma się rozumieć, że nie — przytaknął poważnie Cahir. - Wielkiej żałoby jednak chyba po księciu Rajmundzie nie było, co? W trakcie opowieści odnosiłem wrażenie…
— Że niewierna żona milsza wam niźli zdradzony mąż — swoim zwyczajem wpadł w słowo wampir. - Czyżby z tego powodu, że teraz ona tu panuje?
— Z tego powodu też — odrzekł rozbrajająco szczerze Reynart de Bois-Fresnes. - Ale nie jedynie. Princ Rajmund otóż, niech mu ziemia będzie lekką, takim był niecnotą, łajdakiem i, uczciwszy uszy, sukinsynem, że samego diabła w pół roku przyprawiłby o wrzody żołądka.
A rządził w Toussaint lat siedem. Księżnę Anriettę wszyscy natomiast ubóstwiali i ubóstwiają.
— Mogę więc liczyć — odezwał się cierpko wiedźmin — że książę Rajmund nie pozostawił wielu nie utulonych w żalu przyjaciół, którzy gotowi zasadzić się na Jaskra ze sztyletami?
— Możecie liczyć — rycerz spojrzał na niego, a oczy miał bystre i inteligentne. - I, na honor, nie zawiedzie was rachuba. Mówiłem przecie. Poeta miły jest pani Anriecie, a za panią Anriettę każdy tu dałby się posiekać.
Z przydrożnych chaszczy, płoszone rycerskim śpiewem, z krakaniem zrywały się wrony.
Wkrótce wyjechali z lasów wprost w dolinę, między wzgórza, na szczytach których bielały wieże zameczków, wyraźnie na tle sinego, barwiącego się granatowymi smugami nieba. Łagodne zbocza wzgórz, jak okiem sięgnąć, porastały karne niby wojsko szpalery równiutko przyciętych krzaków. Ziemia wysłana tam była czarownymi i złotymi liśćmi.
— Co to jest? — spytała Angouleme. - Winorośl?
— Winna latorośl, a jakże — stwierdził Reynart de Bois-Fresnes. - Słynne doliny Sansretour. Najprzedniejsze wina świata tłoczy się z gron, które tu dojrzewają.
— Fakt — przyznał Regis, który jak zwykle znał się na wszystkim. - Rzecz w wulkanicznej glebie i tutejszym mikroklimacie zapewniającym rokrocznie idealną wprost kombinację dni słonecznych i dni z opadem. Jeśli do tego dodamy tradycję, wiedzę i pieczołowitość pracowników winnic, otrzymamy rezultat w postaci produktu najwyższej klasy i marki.
— Dobrzeście to ujęli — uśmiechnął się rycerz. - Marka to jest to. O, spójrzcie choćby tam, na ten stok pod zameczkiem. U nas zameczek daje markę winnicy i piwnicom, które są głęboko pod. Ten tam nazywa się Castel Ravello, z jego winnic pochodzą takie wina, jak Erveluce, Fiorano, Pomino i sławne Est Est. Musieliście słyszeć. Za antałek Est Est płacą tyle, co za dziesięć antałków wina z Cidaris czy z nilfgaardzkich winnic pod Albą. A tam, o, popatrzcie, jak okiem sięgnąć inne zameczki i inne winnice, a nazwy też pewnie nie będą wam obce: Vermentino, Toricella, Casteldaccia, Tufo, Sancerre, Nuragus, Coronata, wreszcie Corvo Bianco, po elfiemu Gwyn Cerbin. Tuszę, że nieobce są wam te nazwy?
— Nieobce, phuu — wykrzywiła się Angouleme. - Zwłaszcza z nauki, by sprawdzić, czy tego któregoś słynnego wypadkiem szelma karczmarz nie nalał zamiast normalnego jabłkowego, bo wtenczas trzeba było nieraz rano konia w synku zostawić, tyle takie Castel czy Est Est kosztowało. Tfu, tfu, nie pojmuję, to dla wielkich panów chyba takie jakieś markowe, my, zwyczajni ludzie, możemy i tym tańszym nie gorzej się narąbać. A i to wam powiem, bom doświadczyła: rzyga się tak samo po Est Est jak i po jabcoku.
— Za nic sobie mając październikowe dowcipaski Angouleme — Reynart rozparł się za stołem, poluźniwszy pas — dziś napijemy się jakiejś przedniej marki i jakiegoś przedniego rocznika, wiedźminie. Stać nas, zarobiliśmy. Możemy zahulać.
— Jasne — Geralt skinął na karczmarza. - W końcu, jak mawia Jaskier, być może i są inne motywacje do zarabiania, ale ja ich nie znam. Zjemy zaś to coś, czym tak smacznie z kuchni zalatuje. Nawiasem mówiąc, nader dziś w "Bażanciarni" tłoczno, choć pora dość późna.
— Przecie to wigilia Yule — wyjaśnił oberżysta, usłyszawszy jego słowa. - Świętują ludziska. Bawią się. Wróżby stawiają. Tradycja każe, a tradycja u nas…
— Wiem — przerwała wiedźmin. - A w kuchni, co dziś tradycja kazała?
— Ozór z chrzanem na zimno. Bulion z kapłona z pulpecikami z móżdżku. Zraziki wołowe zawijane, do tego kluski kopytka i kapustka…
— Podawaj jak leci, dobry człeku. Do tego… Co do tego, Reynart?
— Jeśli wołowina — rzekł po chwili namysłu rycerz — tedy czerwone Côte-de-Blessure. Rocznik, w którym wyciągnęła nogi stara księżna Karoberta.
— Trafny wybór — kiwnął głową oberżysta. - Służę waszmością.
Jemiołowy wianek, niezręcznie rzucony za siebie przez dziewczynę z sąsiedniego stołu, upadł niemal na kolana Geralta. Kompania dziewczyny zaniosła się od śmiechem. Dziewczyna spłoniła się uroczo.
— Nic z tego! — rycerz podniósł wianek i odrzucił go. - Nie będzie to wasz przyszły. On już zajęty, mościa panno. On już w niewoli pewnych ócz zielonych…
— Zamilcz, Reynart.