Główny sieciarz i jego pierwszy pomocnik akurat wybierali i układali sieci na środku kutra. Wielce niepożądany członek załogi – przezwali go „Jean-Pierre-Pijawka” – szorował deski szczotką na długim kiju. Dwaj pozostali rybacy wylewali na pokład kubły morskiej wody; lali ją tuż przed szczotkę i, rzecz jasna, o wiele częściej zdarzało im się zmoczyć Jean-Pierre’a niż to, co zmoczenia wymagało.

Któreś z kolei wiadro chlusnęło zawartością zbyt wysoko i woda natychmiast oślepiła pacjenta doktora Washburna. Jean-Pierre stracił równowagę. Ciężka szczotka ze szczeciną niczym stalowe pazury wypadła mu z rąk i obróciwszy się na sztorc, uderzyła w udo klęczącego sieciarza.

– Sacre diable!

– Je regrette – rzucił zdawkowo sprawca przestępstwa, wycierając oczy.

– Co jest, do diabła?! – wrzasnął sieciarz.

– Przepraszam, powiedziałem przepraszam – odparł Jean-Pierre. – Powiedz swoim przyjaciołom, żeby lali wodę na pokład, nie na mnie.

– Moi przyjaciele nie robią ze mnie ofiary własnej głupoty!

– Za to przed chwilą ze mnie taką ofiarę zrobili.

Sieciarz chwycił szczotkę za kij, wstał i wysunął ją w przód jak bagnet.

– Co? Chcesz się ze mną zabawić, Pijawko?

– Chętnie. Zaczynaj.

– Z przyjemnością, Pijawko. No to masz! – Sieciarz pchnął go szczotką. Ostra szczecina przebiła materiał koszuli i zadrapała pierś i brzuch Jean-Pierre’a.

Pacjent doktora Washburna nie wiedział, czy na jego reakcję wpłynęło podrażnienie blizn na zagojonych ranach, czy frustracja i złość rosnąca w nim od trzech dni ciągłych upokorzeń. Wiedział tylko, że musi na cios odpowiedzieć. A odpowiedź była bardziej zatrważająca, niż mógł ją sobie wyobrazić.

Chwycił kij prawą ręka i dźgnął nim w brzuch sieciarza. Szarpnął szczotką w momencie uderzenia, wyrzucając jednocześnie lewą nogę w górę i wbijając stopę w gardło tamtego.

– Tao! – Gardłowy szept wyrwał mu się z ust mimowolnie; nie wiedział, co oznacza.

Nim zdołał pomyśleć, wykonał obrót i tym razem jego prawa stopa rozcięła powietrze i jak taran uderzyła w lewa nerkę sieciarza.

– Cze-sah! – wyszeptał.

Sieciarz cofnął się, a później rzucił ku niemu z wściekłością spotęgowaną bólem, rozczapierzając szponiaste paluchy.

– Ty świńskie nasienie!

Jean-Pierre kucnął z wysuniętym do góry ramieniem. Przytrzymał lewą rękę tamtego, szarpnął nią do dołu, wyprostował się, pchnął ramię sieciarza od siebie, aż w końcu puścił je i wbił obcas buta w krzyż przeciwnika. Francuz runął na sieci i grzmotnął głową o ścianę okrężnicy.

– Mii-sah! – i znów nie zrozumiał własnego okrzyku.

Któryś z rybaków chwycił go z tyłu za szyję. Podopieczny Washburna uderzył pięścią w okolice jego miednicy, potem zgiął się wpół, przycisnąwszy łokieć napastnika do lewej strony gardła. Nachylił się jeszcze mocniej i kiedy nogi rybaka straciły kontakt z podłożem, Jean-Pierre cisnął nim daleko, na drugą stronę łodzi. Jego przeciwnik zamachał w powietrzu nogami, po czym utkwił szyją i twarzą między kołami pokładowego dźwigu.

Na Jean-Pierre’a runęło dwóch pozostałych ludzi Lamouche’a. Okładali go pięściami, kopali, a szyper kutra wywrzaskiwał bez przerwy:

– Le médecin! Rappelons le médecin! Doucement! Lekarza! Wezwijcie lekarza! Spokojnie!

Słowa ani trochę nie odpowiadały widokowi, który ujrzał. Pacjent Washburna zgiął w przegubie dłoń jednego z rybaków, wykręcając ją jednocześnie w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Zrobił to błyskawicznie, gwałtownie, i jego przeciwnik ryknął z bólu – ręka była złamana.

Jean-Pierre zacisnął teraz palce dłoni, wyrzucił ramiona w górę niczym młot kowalski i trafił mężczyznę ze zmiażdżonym nadgarstkiem prosto w gardło. Rybak przekoziołkował w powietrzu i zwalił się ciężko na pokład.

– Kwa-sah! – cichy okrzyk zabrzmiał w uszach Jean-Pierre’a jak dalekie echo.

Czwarty podopieczny Lamouche’a zrejterował, gapiąc się na szaleńca, który ledwo co na niego spojrzał.

Było po wszystkim. Trzech ludzi z załogi kutra straciło przytomność, ponosząc surową karę za to, co zrobili. Wątpliwe, czy którykolwiek z nich stawi się w basenie portowym następnego dnia o czwartej rano.

W głosie Lamouche’a dało się odczytać zarówno zdumienie, jak i ciężką urazę.

– Nie wiem, skąd się tutaj wziąłeś, ale z mojej łodzi pójdziesz precz.

Człowiek bez przeszłości zrozumiał nie zamierzoną ironię. On też nie wiedział, skąd się wziął.

– Teraz nie możesz tu zostać – powiedział Geoffrey Washburn, wchodząc do ciemnej sypialni. – Przysięgam, dawałem głowę, że będę w stanie zapobiec poważniejszemu atakowi na ciebie. Ale nie ochronię cię, kiedy już ich naraziłeś na szwank.

– Sprowokowali mnie.

– Do tego stopnia?! Ręka złamana w przegubie, rozległe rany darte na gardle i twarzy, rany wymagające szycia i rana czaszki u tego drugiego? Ciężki wstrząs mózgu i trudne do ustalenia uszkodzenie nerki? Nie wspominając już o kopnięciu w pachwinę, które spowodowało obrzęk jąder? Człowieku! Przesadziłeś jak diabli! Jeszcze trochę, a byś ich zabił!

– Oni zabiliby mnie, gdybym nie przesadził – Jean Pierre urwał, ale odezwał się ponownie, nim doktor mu przeszkodził. – Chyba musimy porozmawiać. Wydarzyło się sporo nowego, przypomniały mi się nowe słowa. Musimy porozmawiać.

– Musimy, ale nie możemy. Nie ma na to czasu. Trzeba, żebyś zaraz stąd wyjechał. Już poczyniłem pewne starania.

– Zaraz?

– Tak. Powiedziałem im, że jesteś we wsi, że się zapijasz. Ich rodziny będą cię szukać. Wszyscy, każdy braciszek osiłek, każdy co silniejszy kuzyn i krewniak. Wezmą noże, haki, może nawet kilka rewolwerów. Nie znajdą cię i wrócą tutaj, i nie ustąpią, dopóki cię nie chwycą.

– Z powodu mordobicia, którego nie zacząłem?

– Z powodu trzech rannych ludzi. Ty ich zraniłeś i stracą teraz co najmniej miesięczne zarobki. Jest jeszcze coś, coś nieporównywalnie ważniejszego.

– To znaczył

– Obraza. Obcy, człowiek spoza wyspy, udowodnił, że jest czymś więcej niż godnym przeciwnikiem nie dla jednego, ale dla trzech szanowanych rybaków z Port Noir.

– Szanowanych?!

– W sensie fizycznym. Ludzie uważają, że załoga Lamouche’a to najgorsza banda na wybrzeżu.

– Śmieszne.

– Nie dla nich. W grę wchodzi honor. Teraz szybko. Spakuj swoje rzeczy. Jest tu łódź z Marsylii. Kapitan zgodził się przeszmuglować ciebie na pokład i wyrzucić na morzu pół mili od La Ciotat.

Jean-Pierre wstrzymał oddech.

– Więc nadesza pora… – rzekł spokojnie.

– Tak, pora – odparł Washburn. – Chyba wiem, co zaprząta ci umysł. Poczucie bezradności, wrażenie, że zaczniesz dryfować i nie będzie już steru, który cię naprowadzi na kurs. Ja jestem twoim sterem i mnie zabraknie. Nic na to nie poradzimy. Ale wierz mi: nie jesteś bezradny, poradzisz sobie i odnajdziesz trop.

– W Zurychu – dodał Jean-Pierre.

– W Zurychu – zgodził się doktor. – Masz, trzymaj. Zapakowałem w ceratę trochę rzeczy. Przymocujesz to do pasa.

– Co to jest?

– Wszystkie pieniądze, jakimi dysponuję; coś około dwóch tysięcy franków. Niewiele, ale na początek jak znalazł, i mój paszport, chociaż wątpię, czy ci się przyda. Jesteśmy mniej więcej w tym samym wieku, a paszport był wystawiony osiem lat temu; ostatecznie ludzie się zmieniają. Nie pozwól, żeby ktoś go zbyt dokładnie oglądał. To tylko urzędowy papierek.

– Jak sobie bez niego poradzisz?

– Jeżeli się do mnie nie odezwiesz, nie będzie mi już nigdy potrzebny.

– Porządny z ciebie człowiek.

– Z ciebie chyba też, tak sądzę… O ile cię znam. Z drugiej strony nie znałem cię przedtem. Dlatego nie mogę za ciebie ręczyć. Chciałbym, ale nie mogę. W żaden sposób.

Oparty o reling, patrzył na oddalające się światła Île de Port Noir. Trawler zmierzał w aksamitny mrok. Prawie pięć miesięcy temu on także runął w czarną otchłań morza.

Teraz miał stawić czoło otchłani innej, nieznanej.


Перейти на страницу:
Изменить размер шрифта: