– Dlaczego? Dlaczego tak myślisz?
– Bo organiczne przewody uaktywniające i przekazujące wspomnienia zostały naruszone, fizycznie poprzestawiane do tego stopnia, że nie mogą funkcjonować tak jak kiedyś. Zostały zniszczone i nie odbudują ich żadne intencje ani starania.
Ciemnowłosy mężczyzna tkwił na krześle w bezruchu.
– Więc odpowiedzi trzeba szukać w Zurychu – rzekł w ciszy.
– Jeszcze nie. Nie jesteś na to przygotowany, jesteś zbyt osłabiony.
– Ale przygotuję się.
– Tak, na pewno.
Minęły tygodnie. Nadal trwały rozmowy i ćwiczenia, wciąż przybywało notatek; pacjent doktora Washburna wrócił do sił. Był słoneczny ranek dziewiętnastego tygodnia. Morze lśniło spokojną, gładka taflą. Tak jak zwykle o tej porze bezimienny mężczyzna skończył właśnie trening. Przez godzinę biegał wzdłuż nabrzeża i po okolicznych wzgórzach; stale zwiększał dystans, aż doszedł do prawie dwudziestu kilometrów dziennie przy coraz dłuższym kroku, coraz rzadszych odpoczynkach. Oddychając ciężko, siedział na krześle w sypialni, przy oknie; podkoszulek miał przesiąknięty potem. Wszedł tylnymi drzwiami i do sypialni dostał się z ciemnego korytarza, który omijał główny pokój domu Washburna. Tak było zręczniej, bo pokój ten służył jako poczekalnia, a doktor wciąż miał kilku pacjentów, którym łatał skaleczenia i głębsze rany. Siadywali tam w strachu zastanawiając się, w jakim stanie przyjmie ich rankiem le médecin. A le médecin trzymał się nawet nieźle. Co prawda wciąż chlał jak oszalały Kozak, ale z siodła nie pozwalał się wysadzić. Zachowywał się tak, jak gdyby w ciemnych zakamarkach niszczącego fatalizmu odnalazł iskierkę nadziei. Pacjent Washburna rozumiał wszystko – ta nadzieja wiązała się z bankiem na Bahnhofstrasse w Zurychu. Bahnhofstrasse… Dlaczego nazwa ulicy tak łatwo utkwiła mu w pamięci?…
Drzwi otworzyły się i do sypialni wpadł doktor. Uśmiechał się szeroko; na jego fartuchu czerwieniły się plamy krwi.
– Udało się! – zakrzyknął i więcej w tym było triumfu niż wyjaśnienia. – Powinienem otworzyć własne biuro werbunkowe i żyć z prowizji. Byłby przynajmniej stały dochód.
– O czym ty mówisz?
– Jak uzgodniliśmy, załatwiłem to, czego ci trzeba: musisz zadziałać wśród ludzi, sam. A dwie minuty temu monsieur Jean-Pierre-Bezimienny został korzystnie zatrudniony! Przynajmniej na tydzień.
– Myślałem, że nic z tego nie wyjdzie. Jakżeś to załatwił?
– Ha, miałem właśnie załatać zainfekowaną nogę niejakiego Claude’a Lamouche’a. Dałem mu do zrozumienia, że mój zapas środków znieczulających jest bardzo, ale to bardzo niewielki. Ubiliśmy interes. Ty byłeś monetą przetargową.
– Na tydzień?
– Nadasz się, to zatrzyma cię na dłużej. – Washburn zamilkł. – Ale to chyba nie takie ważne, co?
– Nie jestem pewien, czy aby to ma jakikolwiek sens. To i wszystko inne. Teraz. Miesiąc temu – może. Ale nie dzisiaj. Już ci mówiłem. Jestem gotowy. Chyba tego chciałeś. Mam spotkanie w Zurychu.
– A ja pragnę, żebyś na tym spotkaniu wypadł jak najlepiej. Moje pragnienia są niezmiernie egoistyczne, dlatego nie pozwolę na opieszałość i zaniedbywanie obowiązków.
– Jestem gotowy.
– Zewnętrznie tak. Ale uwierz mi, szalenie ważne jest, byś spędził dużo czasu na wodzie, również nocą. Nie w warunkach kontrolowanych, nie jako pasażer. Musisz poddać się względnie surowym wymaganiom morza. Rzekłbym, im surowsze wymagania, tym lepiej.
– Jeszcze jeden egzamin?
– Musisz poddać się każdemu, jaki tylko zdołam obmyślić w prymitywie Port Noir. Gdybym umiał wyczarować dla ciebie sztorm i maleńką katastrofę morską, to bym wyczarował. Z drugiej strony, ten Lamouche ma w sobie coś ze sztormu; to trudny człowiek. Opuchlizna zejdzie mu z nogi wcześniej czy później. Wtedy zacznie się ciebie czepiać. Inni też, bo będziesz któregoś z nich zastępował.
– Wielkie dzięki.
– Drobnostka. W ten sposób połączymy dwa stresy: przynajmniej jedna, może dwie noce na morzu, jeśli Lamouche będzie trzymał się planu – to załatwi nam sprawę wrogiego środowiska, które przyczyniło się do wywołania psychozy reaktywnej – oraz stawianie czoła złości i podejrzeniom ze strony otaczających cię ludzi – to z kolei jest namiastką pierwotnej sytuacji stresotwórczej.
– Dzięki raz jeszcze. A jak zechcą wyrzucić mnie za burtę? Test idealny, co? Tylko nie wiem, czy by się na coś przydał, gdybym poszedł na dno.
– Nie, nie, nic takiego się nie zdarzy, nie – rzekł szyderczo Washburn.
– Cieszę się, że jesteś tak pewny siebie. Też bym chciał.
– Możesz. Chroni cię moja obecność w Port Noir. Nie jestem ani Christianem Barnardem, ani Michaelem De Bakeyem, ale mieszkam w Port Noir i tubylcy oprócz mnie nie mają nikogo. Oni mnie potrzebują, nie zaryzykują utraty jedynego lekarza.
– Ale ty przecież chcesz wyjechać, i ja jestem twoim paszportem.
– Niepojęte są wyroki losu, mój drogi pacjencie, niepojęte. No, do rzeczy. Lamouche chce, żebyś stawił się w basenie portowym; masz otrzaskać się ze sprzętem. Wyruszacie jutro o czwartej rano. Zważ, ile korzyści przyniesie tydzień na morzu, i potraktuj ten rejs jako przejażdżkę.
Przejażdżka. Nikt nigdy nie doświadczył takiej przejażdżki. Szyprem brudnej, śmierdzącej tłuszczem łodzi był ordynarny i cuchnący Lamouche, który – gdyby zastępował kapitana Bligha w roku 1789 – wyrżnąłby zbuntowanych marynarzy „Bounty” w pień. Załogę stanowiła doborowa czwórka wyrzutków będących niechybnie jedynymi ludźmi w Port Noir, którzy znosili towarzystwo Lamouche’a. Piątym stałym członkiem załogi okazał się brat głównego sieciarza i nowy, imieniem Jean-Pierre, został o tym fakcie powiadomiony natychmiast, tuż po czwartej rano, gdy tylko wyszli z portu.
– Zabierasz chleb mojemu bratu! – syknął ze złością sieciarz, otaczając się kłębami dymu buchającego gwałtownie z nieruchomego papierosa w kąciku ust. – Wydzierasz żarcie z brzuchów jego dzieci!
– Zostanę tylko tydzień – zaprotestował Jean-Pierre; prościej, o ileż prościej byłoby spłacić bezrobotnego brata z miesięcznego zasiłku Washburna, ale lekarz i pacjent zdecydowali, że taka ugoda nie wchodzi w grę.
– Mam nadzieję, że poradzisz sobie przy sieciach!
Nie poradził.
W czasie następnych siedemdziesięciu dwóch godzin zdarzały się chwile, kiedy człowiek imieniem Jean-Pierre sądził, iż mimo wszystko umowa z Lamouche’em gwarantuje też i finansowe uregulowanie sprawy. Nawet nocą udręce nie było końca, zwłaszcza nocą. Zdawało się, że oczy rybaków nieustannie za nim wodzą, czuwają, by zaskoczyć go na krawędzi snu, gdy leżał na materacu rojącym się od robactwa.
– Hej, ty tam! Przejmij wachtę! Kumpel źle się czuje. Zastąpisz go.
– Wstawaj! Philippe pisze pamiętnik. Nie można mu przeszkadzać.
– Rusz dupę! W południe zerwałeś sieć. Nie będziemy płacić za twoją głupotę. Tak się zgodziliśmy. Dalej, napraw ją!
Sieci.
Jeśli na jednym skrzydle potrzeba było dwóch ludzi, on ich zastępował. Jeżeli pracował obok któregoś z nich, zdarzało się, że włoka nagle naprężała się i poluźniała. Wtedy musiał utrzymywać ciężar całego zaciągu, a często – o włos od upadku za burtę – lądował na okrężnicy, potrącony ramieniem sąsiada.
I ten Lamouche. Utykający maniak, mierzył każdy kilometr morza ilością ryb, które stracił. Głos miał skrzeczący jak zepsuta tuba z elektronicznym wzmacniaczem. Zwracał się do rybaków, poprzedzając ich nazwiska wulgarnym epitetem, co budziło w nowym narastającą wściekłość. Ale Lamouche’owi nie chodziło o Jean-Pierre’a. On tylko przekazywał Washburnowi wiadomość: „Nigdy więcej mi tego nie rób. Trzymaj się z dala od mojej łodzi i moich ryb”.
Zgodnie z planem Lamouche’a trzeciego dnia o zachodzie słońca mieli wrócić do Port Noir i rozładować łódź. Załoga miała mieć wolne do godziny czwartej następnego ranka, żeby wyspać się trochę, trochę połajdaczyć, schlać się, a przy odrobinie szczęścia połączyć z sobą wszystkie trzy przyjemności naraz. Na horyzoncie ukazał się ląd. Wtedy się zaczęło.